Tam, w ojczyźnie, znałem jedną,
Wiesz, Leonie, jedną z tych,
Co rumienią się i bledną -
W jednej chwili płacz l śmiech.
Jakie oczko! jaka buzia!
Nie rusałka, wcale nie.
Ona sobie była Józia,
A matka ich miała dwie.
I mieszkali - ot, nie dalej,
Bym nie skłamał, jak stąd tam;
Droga szła wśród ciemnych alej,
Ach, jak ja tę drogę znam...
Każdą kolej półtoraczną,
Każde drzewo z licznych drzew.
Gdzie jak ptaki śpiewać zaczną.
To wiesz przecie, jaki śpiew.
Jak mi serce biło silnie,
Jakem cały idąc drżał,
A zawsze mi było pilnie
I zawszem coś mówić miał.
A jak przyszło do gadania,
Utnij szyję, ani nisz,
I coś od niej mnie odgania -
- Już to pań odchodzi? - Już.
l odchodzę od dziewczyny
Niby smutny, niby zły:
Gdy ja cierpię z twej przyczyny,
Szkaradnico! cierp i ty.
Przystanąłem, żal mi mojej.
Może płacze? Wróćmy się.
Patrzę w ogród, ona stoi
I bez myśli kwiatki rwie.
Naskubała białych laków.
Idzie, gdziemjej z oczu znikł.
Już tak blisko, a ja z krzaków
Jak nie skoczę. - a ta w krzyk.
Więc przepraszam z wielką trwogą.
Że nie chciałem, ale że...
- Że nie spotkasz pań nikogo?..
-Tak jest. panno! - Pewno nie?
Unikając kłamstwa grzechu,
A wiedziałem, że to grzech,
Wybąknąłem coś po cichu,
Jakieś głupstwo, a ta w śmiech.
Niegodziwa Józia pusta,
Widząc smutek moich lic.
Białą rączkę mi na usta
Położyła - i już nic.
Ani znaku, śladu smutku,
Jakby ręką odjął wraz,
Chodzim sobie po ogródku.
Oto szczęście, to był czas!
Znasz następnych dni wypadki,
Jednych losów bracia my,
Dziś -jak ona rzucam kwiatki,
Niby kwiatki, niby łzy.
Tylko że nikt na spotkanie
Nie wybiega z cieniu drzew,
I samotna łza ukarue,
Nie słuchany przebrzmi śpiew.