Z dnia na dzień wciąż bardziej mi wstyd,
w sercu głupiej i w duszy bladziej,
bo to chyba obłędu szczyt
rozdwojone życie prowadzić.
Kiedyś tutaj przychodzi gość,
ot, niejaki towarzysz Gładych,
siada, gada, powiada: — „Dość
mamy takich facetów bladych!
— „Wy — powiada — niby, że Front,
zdecydujcież się raz nareszcie,
a my — mówi — gdy... to was wont,
bo wy kontra naprawdę jesteście!“
Wyszedł, ręki nie podał mi.
Zasmucony przekonań brakiem
Siadłem sam. Wtem staje u drzwi
drugi gość. Popychała niejaki.
Ten wciąż głucho patrzył pod stół,
pełen groźnej i świętej ciszy...
(Kiedyś chodził ze mną do szkół,
o, inaczej byłby nie przyszedł).
— „O, — powiedział — o, a więc tak,
zdradzasz naród z żydokomuną,
wartoby cię, o, słów mi brak,
eh, i mówić nie warto!“ I splunął.
— „No poczekaj — mówi — gdy my...“
Trząsł się cały święty i blady,
szabli szukał, nie znalazł. I
Popychała wyszedł jak Gładych.
Sam zostałem. Już pewny, że
nikt nie wejdzie, spytać nie raczy,
czy, powiedzmy, komuś się chce
kochać, myśleć troszkę inaczej.
O to idzie najbardziej snąć,
pomyślałem z westchnieniem cichem,
by się mogli po mordzie prać
Popychała z drugim Gładychem.
Nam, szengajstom inny padł los,
decydować się szybko i jąć
słowem pięknem wychwalać w głos
chamską tęgość i siłę czyjąś.
Zrozumiałem i nosem dym
odtąd puszczam cicho w pokoju
i rytmicznem — rym, cym, cym, cym
od dziś uspokajam jaźń swoją.
Źródło: Sygnały, r. 1936, nr 21.