W lasach Serdecznowa

Chciałem stanąć w twem sercu, Ojczyzno prawdziwa,
długo Twój sens przedemną, czujnie się ukrywał,
długo byłaś mi inna w naszych czarnych miastach,
nim zacząłem twą prawdą zieloną obrastać,
gdy pociągiem, w dzień jeden porzuciłem wszystko,
aby w zieleni stanąć serca twego blisko.

Zabielała gdzieś w polach zagubiona stacja,
skropiona nasturcjami, w spienionych akacjach,
za szybkami dziewczęco słodki uśmiech znikał...
pokraśniała niechętnie czapka naczelnika,
a na ławce chłopaczek, śpiąc, wiał główką płową:
i na murze stacyjnym napis — Serdecznowo.
Przed pociągiem cel znany i kres nieodgadły
na nudnych szynach przysiadł. Nie mogłem. — Wysiadłem.

W las. Na prawo. Na lewo. Trawami przed siebie
W bród. Strumyczkiem, nieziemsko kończącym się w niebie.
W las. Niewielki. Rzadziutko rozrzucony pniami.
Cała młodość we włosach. Buciki przez ramię.
Na gałązkach wiewiórki — jak rude płomienie.

I tak szumem przykryty, pozdrowiony cieniem,
w słońcu cały i cały w zieleni i złocie
upadłem na wachlarze wilgotnych paproci,
wpełzałem się oddechem w las, w zapachy, w szumy,
aż zapłonąłem z ludzkiej, nie — zwierzęcej dumy:

poznałem cierpkość liści usty płonącemi,
czułem się sednem życia, czujnem dzieckiem ziemi,
znałem imiona drzewnych i liściastych bliźnich.
Biłem twem sercem, ziemio. Tu byłem — w ojczyźnie.

Słońce krzesało zachód.
 — Gdzieś szalały ręce,
gdzieś było niespokojniej, puściej i goręcej,
gdzieś w miasta biły strzały, bunty, katastrofy...
— A mnie się w zieleń liści nawijały strofy,
a ja patrzyłem w ciszę drzewną zanurzony
w zgubione i znów z trudem znalezione strony,
i wszystką zieleń ziemi, mając na powiekach
wchodziłem w sens, co krwawo przez liście przeciekał.
I na chwilę znów byłem zielenią rozumny:
— miałem kościół — żarliwe, sosnowe kolumny,
miałem dom, dach nad głową — wypukłą caliznę,
znów miałem nieczłowieczą, a ludzką — ojczyznę.

Gdy nagle, w cichy zachód, który wiatrem prószył,
doszedł mnie szum nieznany — nadstawiłem uszu...
Skąd — nie wiem — tak jak nie wiem, co ten szum oznaczał.
Ale był to szum bólu, buntu i rozpaczy.

— Wam — las rąk podniesionych, sztandary i znaki,
wam pomniki, wam — przeszłość, rycerskie szyszaki,
wam — brwi zmarszczone, bitwy, sztandary, kordony,
wam — nierozum miljonów, zapał nieuczony,
was rzuci na okopy wybuch entuzjazmu,
byle krzyk was za gardło chwyci pięścią spazmu,
aż obudzą się znowu smutni inwalidzi,
by wasze dzieci znowu mogły nienawidzieć
za ojców jednonożne, straszne piruety,
za spalone domostwa, zgwałcone kobiety.
Wam — kukłom nierozumnym na śmiesznym teatrze
trwać tak do bliskiej śmierci — nam smutno się patrzeć,
nam przed waszą obcością w tę ciszę wędrować,

a wam — kląć, maszerować, pluć i kamienować,
aby jutro, gdy zwiodą was wczorajsze bogi
tylko nasze pomniki czcić, iść w nasze drogi
i znowu się na siebie rzucać nierozumnie,
— O, jak nas tutaj mało, o, jacyśmy dumni,
co przed waszem szaleństwem, z podniesioną głową
uchodzimy, by trafić w takie Serdecznowo,
i tutaj lec w paprociach i nakryć się szumem
zieleni, nieba, woni — przed złym nierozumem.

Kto z was, straszni, zatęskni, przylgnie do korzeni,
kto poczuje się dzieckiem wirującej ziemi,
i kto z was się braterstwa nie z drzewem doczeka,
nie z wilkiem, kto za brata z was uzna — człowieka
i kiedy...
 Dzień czerwonym żegnał mnie odjazdem,
noc na drzewach wisząca zapalała gwiazdy,
księżyc błyskał i lasem szedł jak pobrzęk broni.
Parskały gdzieś zdaleka popętane konie,
pastuchy przy ogniskach, oparci na ręce
śpiewali o ułanach, dziewczętach, wojence,
szły pogłosy dalekie...
 — Kto z was zna te noce,
kto zna dudnienie młynów, komu z was łopoce
jak sztandar — las.
 — I czemu z oddali inaczej,
przyniósł wiatr znów szum bólu buntu i rozpaczy.

Daleki szum nabrzmiewał, przelatywał blisko.
Ruszyłem. Zawadziłem w uśpione mrowisko,
spłoszywszy czujne sowy, co w liściach przycupły,
czatując rozbójniczo nad wylękłem dziupłem,
gdzieś przemknął lis, ogonem wyszorował trawy,
wyminął mnie puszysty, wylękły, ciekawy.
Nie było rozbójników, niż człowiek chytrzejszych.
Więc szedłem śmiało, lekko, człowiek nietutejszy.

Wszak lasy Serdecznowa są w sercu ojczyzny.
— Smutku, wieczorny smutku, czemuś wiatrem bryznął,
czemuś przemknął i wiatrem trąciłeś obłoki.
Świat jest bardzo wąziutki i bardzo szeroki,
ogromna jest i mała i smutna jest ziemia.
Niemasz nam różnej drogi, wieczny smutku, niema.
Poco nam było w lesie sprawdzać serce chore,
by spotkać się, by słyszeć jak warczą traktory.
Pójdziemy długo razem, modlić się i śpiewać,
potrącając myślami rozszumiałe drzewa.
A ziemi, ziemi cichej już nam nie zobaczyć,
dobry sen się położy na strzechach oraczy,
a na nas czycha księżyc, wiszący pod szczytem.
Nam to ścigać zwycięskim zawsze i pobitym
to wszystko, co nam wiatry złowrogie przyniosą,
i upadać na trawy, pokrwawione rosą.

Tak nas cudem noc niesie na ojczyzny łono.
W taką noc, gdy na niebie wstającym Orjonom
ostre miecze drą nisko pulchne łono ziemi...
— Poeto, wędrujący nocami takiemi,
w czas szumiących traktorów spokoju nie witaj,
trwaj długo, aż krwawego doczekasz się świtu.
Niech się spokój na krótko rozwiesza nad głową.
Musi zapaść się w nicość las i Serdecznowo.
Nie wystarczy za sobą szukać nieprzytomnie,
— wszystko trzeba pamiętać i wszystko zapomnieć.
— I wiem, że nawet wtedy, na owej polanie
ojczyzna moja taką na zawsze zostanie,
której spalić nie mogę i której nie zniszczę...

Wschodni wiatr, wschodni wiatr mi w młode uszy świszcze,
i ojczyznę serdeczną niesie mi i nową.
Chociaż niemasz cię nigdzie, słodkie Serdecznowo,
zostaniesz, jak zostaną szeregi oraczy,
LECZ WPIERW MUSI SZUM ZNIKNĄĆ BUNTU I ROZPACZY.

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender