Do narzeczonej

Nie­bo -- obi­te de­ska­mi, ho­ry­zont -- ścia­ną na­wil­gły,
a w le­sie brzo­zo­wym za dru­tem, na­bie­głym prą­dem jak rze­ka,
ko­ły­sze się li­ści se­le­dyn, prze­wi­ja się cien­ki świst wil­gi
i wiatr pod­bi­ja pod li­ście nie­bie­ski po­piół czło­wie­ka.

Pięk­ny jest ob­raz lata. Jak ko­lo­ro­wa góra
let­nich su­kie­nek z per­ka­lu jest słoń­ca wschód i za­chód.
Po­nad ba­gna­mi krą­żą gęsi wę­drow­nych sznu­ry
i cią­gną nad pa­stwi­ska­mi o zdro­wym doj­rza­łym za­pa­chu.

Świat się otwie­ra jak dłoń. Da­le­ko za li­nią wart
jest siny las, a w le­sie czer­wo­ne, słod­kie po­ziom­ki,
wśród srebr­no-zie­lo­nych drzew po­ma­rań­czo­we dom­ki
jak lek­ki ry­su­nek ar­ty­sty, po­go­da, uśmiech i żart.

Jak­że jest dziw­ną mi­łość, serc na­szych ci­sza i bu­rza,
co jak ga­łę­zie na nur­cie w świat nas rzu­ci­ła i nie­sie,
Oto je­ste­śmy jak dzie­ci zbłą­ka­ne w ogrom­nym le­sie,
jak dzie­ci z baj­ki o dzie­ciach i dom­ku o łap­ce ku­rzej.

Lecz czym­że jest strach czło­wie­ka i krwi bo­jaź­li­wej nurt,
gdy trze­ba pa­trzeć w noc, jak w łunę ogni­stą i hucz­ną,
tę­że­je w ży­łach prąd i krwią pul­su­je drut,
i palą się ludz­kie sto­sy jak kupy smol­nych łu­czyw.

Cią­gną po­cho­dem lu­dzie. Wa­go­ny, ko­mo­ra i gaz.
Za wodę, za łyk po­wie­trza sprze­da­ją zło­to żoł­nie­rzom.
Oto do­peł­nia się w nas le­gen­da, kosz­mar i baśń,
a po­ko­le­nia po nas z po­gar­dy nie będą wie­rzyć.

Oto jest blok na­bi­ty par­nym, czło­wie­czym mię­sem,
ży­ją­cym po­pio­łem. Wspól­na jest pry­cza i mi­ska,
wspól­ne są strach i na­dzie­ja, upał i deszcz dla wszyst­kich
i jed­na­ko­wo dło­nie nad li­trem zupy się trzę­są.

I oto chwal­ca czło­wie­ka, leżę na pry­czy ba­ra­ku
i chwy­tam, jak pta­ka lot, w pal­ce le­gen­dę i mit,
lecz próż­no w oczy czło­wie­cze pa­trzę szu­ka­jąc zna­ku.
Już tyl­ko ło­pa­ta i zie­mia, czło­wiek i zupy litr.

Już tyl­ko cia­ło czło­wie­ka. Już tyl­ko ludz­ki po­piół,
już tyl­ko nie­ba ogrom, któ­ry się w oczy gar­nie.
Oto przy­szli­śmy, obcy, ze wszyst­kich stron Eu­ro­py
i jed­ną dro­ga idzie­my - do lasu, do zie­mi umar­łych.

Już tyl­ko cia­ło czło­wie­ka. Ręce pod­no­szę do twa­rzy
i czu­je cia­ło jak obce. Czu­ję jak cu­dzy ży­wioł.
Li­ryzm ko­ły­sze się we mnie, jak ptak zra­nio­ny się waży
i nim osłab­nie -- woła, i nim upad­nie -- przy­zy­wa.

Oto fleg­mo­na i ty­fus, oto ko­mo­ra i gaz,
oto ogień i po­piół -- cia­ło na wie­trze ni­czy­je.
Oto się ro­dzi epos, woła tra­gicz­ny czas.
Pod­no­szę ręce do twa­rzy. I mil­czę. Tak, Ma­rio, żyję.

Czy­taj da­lej: Portret kobiecy – Wisława Szymborska