I
Śniada, oczami z kobaltu,
Wpatrzona w marynarzy, zamarła w adoracji, jak kot węszący wróble,
W ich krucze włosy, twarz smagłą i oczy ogniste;
Róże cieliste lub te, koloru płomieni, zwisają ciężko z krzewów, wpięte w wilgotny mrok.
Wśród palm, cytryn, żywopłotów o drobnych listkach kształtu podługowatego, wśród lśniących bukszpanów,
Pod arkadami mostu, w mijającym półzmierzchu, w odorze kotów
(A widujesz je na murach, jak przemykają z zaułka, łatą nakrapiane burą, śledząc cię źrenicą z agatu),
Uczniaki pokryjomu zaciągają się papierosem.
Podciągają spodnie i przekrzykują się, miaucząc lub udając koguta, mniejsi chłopcy, gwiżdżąc, płaskie rzucają kamienie.
II
Pierwsze światła zapłonęły na forcie z szarego ciosu.
Słychać plusk fal, równo zamierających,
Czujesz prąd natchnienia, wyciągając ręce,
Gorzkawo — słony smak stali na wargach.
Jaskółka nisko wiesza się w niebiosach,
Szerokie liście rozkłada tu figowiec i woda pluszcze wielce przypochlebnie.
Koza o wzdętych wymionach rozgląda się, brodata, na załomie skały.
A tarasy opadają stopniami głazów kruchych i skąpej zieleni,
Gdzie zapylone oliwki i wysuszone cyprysy.
III
Po najpiękniejszych uliczkach włóczący się, sam,
Podpatrujący cóż? prócz własnych przeobrażeń.
Niebacznie nimfę Echo płoszysz krokami.
Na stopniach, opadających ku lazurowej stali.
Słowa porzucone,
I nagły gwizd parowca ich treść obojętną
Dramatycznie podkreśla, akcentem uwiecznia.
Jak wijący się wykrzyknik dymu.
Nad mknącą motorówką przez powietrze jaskółki
Ścieg szyją świegotem, jak szybkiem czółenkiem,
Sztyletując niebo.
IV
Naprawdę to nie są drzewa:
Łagodne płomyki zieleni.
W posępnem zgęszczeniu barw,
W uśpionym mocną wonią parku.
Jaka wilgoć! cóż za melancholja!
Szmer miasta dobiega tu niekiedy
Wraz z niemodną melodją fal.
Obłoki: wspaniała muzyko.
V
Czegóż trzeba ci więcej, duszo nienasycona? Morze:
Granat atramentowy, gęsta czerń, i bliżej brzegu
Mleczny malachit, szmaragd roztopiony, jasno - zielony seledyn.
Morze ci zwierza szeptem tajemnice
Tak błahe, jak wyznania ludzkie ... Odejdź dalej!
VI
Księżyc zwisa żółto. Świerszcze grają.
Wszystkie gaje cieniste zapraszają do miłości.
Niebiosa: sztuka abstrakcyjna (jakgdyby jakakolwiek inna była możliwa),
Pejzaż zbyt widny, jak muzyka, aby mógł być rzeczywisty,
Oto żądło niematerjalności, próg unicestwienia.
Tu głogi, figi lepkie, krwawe berberysy.
Podkreślają zapachem gałązek rozmowę,
Tam sierp dźwigają mroku kolumny: cyprysy.
Widzisz? w zmierzchu winnice dygocą stalowe.
Do kogo mówię: widzisz? Tylko cień jest ze mną,
Przysadzisty i wierny, jak pies Penelopy.
Ponad drzewa ściszone, nad wyniosłość ciemną,
Wschodzi wieczór i gwiazdy, beznadziejność świata.
Chłodna nad ziemię czarną, a gęste zapachy,
Jak złota krata.
VII
Pola: te żółte plamy, któremi oczy nasycasz,
Kwadraty lila spłowiałych wrzosowisk;
Niczego więcej nie pragnąć; tu spocząć.
O czem tu myśleć, jeśli nie o miłości?
Cóż pozostaje z niej? Sińce na przegubach, ból w mięśniach,
Ołowiany smak w ustach. Cóż zostało:
Nienasycone żądzą, spustoszone ciało.
Raz jeszcze nadchodzisz zmierzchem, rozczarowująca,
Jak pocałunek nieudolnych warg.
VIII
Jest księżyc nad nurtami, a woda jest śliska.
I do snu nas kołysze jej czarna kołyska,
A widnokrąg z welinu, jak żagiel rozpięty.
Nawiewa skrzydła mewie i zapachy mięty.
Jest jakaś inna prawda, lecz któż w nią uwierzy.
Która od liści czarnych wybawia tortury,
Falą płynie nad ziemią, na błahą twarz śnieży.
Nieruchomy przystajesz i patrzysz jak chmury.
I są astry: i niema nadziei.
IX
Widnokrąg lazurowy albo ołowiany.
Obłoki stoją tak nisko, jak groźba.
Gdzie stąpają w mroku przez molo
Marynarze prości i bezczelni,
Marynarze o twarzach zuchwałych.
A kobiety zaglądają im w oczy.
Droga mleczna wisi nad niemi.
X
Bezsilnie wydany uwielbieniu.
Rozwłóczony w zieleni,
Włóczący się po świecie, przerażony sobą.
O czem roisz? O różach z popiołu,
O melodji niedotykalnej jak krew!
Nie uwierzysz! nad prawdziwym ruczajem
Żegnałem się z późną młodością:
Nisko księżyc między drzewami
Stał i patrzał wybladły.
Gorycz wargi zalewa: zalutowano usta.
XI
Bezrobotny, na ławce alei, głowę zwiesiwszy, usypia.
Kleistą farbą olejną malują sztachety.
Wróble zastępują anioły i przedrzeźniają spokój.
Białe puchy na wietrze się ważą,
Zwolna płyną obłoki nad głową,
Jakby to właśnie było szczęście.
Wdychać wiatry chmurne i świeże
I uwierzyć, że tak trzeba. Nie wierzę.
XII
O, nie każ się rozczulać; zdawna mi nie trzeba
Oddechów ziemi, ni wyroków nieba,
Zasnuty w siebie, w zieleń, w skryty sens pejzażu.
Daję sunąć przed okiem nietrwałym obrazom,
Jak zapach skóry, dławi ich nicość w przełyku.
Szorstka od żądzy, pieściwa w dotyku,
Gdy kolor chmur o zmierzchu błękitnie — szyfrowy.
Jak wino horyzontów, uderza tło głowy.
Spójrz: palec niewidzialny drzewa czarne muska
Pierś, oddechem świszcząca, jak piachem, drga pusta.
Smukłe pudło wiolinu, i trwa, w nicość - wzięta.
Jak struna, ponad srebrną otchłanią rozpięta.
XIII
Stojące wody.
Niwy zielone,
Misy pogody,
Wpółwyszczerbione...
Na wystrzyżonej trawie bratki: a mogło być szczęście.
I barki; jedna, imieniem Anna, jest jak wiersz chłopięcy.
Na płytkich wodach wraca twe widmo, młodzieńcze.
Na pokładzie pochyłym: o, przestrzeni, kołysząca przestrzeni!
Z nadłamanym paznokciem, z pękniętym zegarkiem,
W porcie, wśród krów i cegieł, cóż to mi się marzy?
Nad kanałem odbity widzę owal twarzy.
Miłość stracona. Ja żyję.
W Alei Nababów, gdzie stangreci w liberji na brekach,
Dławi natchnienie, ręce się trzęsą, nie mogę zrobić zdjęcia.
Przykucnąwszy na ławce, wśród bluszczów,
Notuję bezwstydnie, nieśmiały jak książę Walji:
Eksport i import zamarły.
Kominy pochyłe.
Zielenieją kanały, obrosłe wodorostami.
Kotwice opuszczone.
O, Dante! oto akcent kunsztowny, wydźwięk prawdziwy,
Który nas ratuje z otchłani o brzasku, jak blednące gwiazdy.
Z dna realności modlę się: o, Istniejący,
Od pokusy rozkoszy, szczęścia samotności, wybaw nas!
Lecz gdzie jest prawda moja, o, gwiazdy na niebie?
Chcesz stworzyć poemat? cóż znowu! a gdyby? Pragnę napisać siebie!
XIV
Zatruty hormonami, włóczyłeś się po Rotterdamie, tem mieście barwionem:
Domy stylizowane na przybrudzoną cegłę, a ulice wykładane płytami drobnego szyfru;
Łupek i róż! Długo śledziłeś geometrję abstrakcji,
Jasnowidzący reporter, aż uwiodło cię miasto z azbestu,
Gdzie ponad kostki gmachów wyrastają żelazne żórawie,
Przezroczyste, jak oczy ślepca, przez które oglądasz czeluść.
Saboty klekocą na molo, chłopak z czarną plamą smoły na kostce.
Żałobną, jak sztandar naiwnej anarchji, jak nieruchoma oliwa na kanałach;
Dzieci tam się taplają (o, wieczorze świetlisty na niwach gęstych od mokrej zieleni!),
A matki wystają na brzegu, jak gęsi opasłe w różowych sukniach.
XV
Życie jest wszędzie zwykłe, nie dla poetów dla proletarjuszy, którzy się buntują,
Tylko grają tutaj dzwony, a inne wtórują, zaśniedziałe:
Srebrne pozytywki, przedzierające zgrzybiały mech wieków.
W hoteliku tak wąskie są schody, że niepodobna się wyminąć;
Kobieta o stopach olbrzymich stawia nogi jak krowa:
Przystaje na piętrze, abyś wspiąć się mógł, zadyszany;
Czujesz ciepły odór przez suknię przewiewną, pot pachwin.
Piszę te słowa na papierze kupionym naprzeciwko katedry
św. Eljasza.
XVI
W pokoju nagórze szafa wypaczona stoi, oparta o zdartą tapetę,
Nie domyka się, podobnie jak ostryga: jak drzwi, w których zazgrzytał klucz:
W tym kraju — twierdzą obłudni apostołowie prosperity — nie znają złodziejów:
Zamiast „Strzeż się kieszonkowców!“ umieszczają napis „Pijcie kakao Van - Hutten!“ i „Płóczcie usta odolem!“
W tym kraju nie smagają więźniów kocią łapą jak w znanej z sadyzmu Anglji,
Nie wlewają moczu do ust, szpilkami nie dźgają pod paznokcie, nie biją prętem żelaznym otulonych w mokre prześcieradło.
W tym kraju schludnych rentjerów jednakże jest ludzko,
Wolno dyszeć morzem, kiedy się nie ma chleba, a tytoń jest zabezcen:
W tym kraju policja, jeśli czuwa nad czem, to nad dobrze uładzonym wyzyskiem i zorganizowaną cnotą obywateli.
Nie z palca wyssanym dobrobytem — z cukrowej trzciny.
XVII
W Amsterdamie szaro, kropi pomalutku,
Głęboko wbijasz w kieszeń dłoń mściwą i nagą.
„Jan Pieterson“ w przystani spoczywa bezczynny,
Tytuń, kawa, herbata i trzcina cukrowa
Spadły na rynku świata do połowy.
Tu okręty rdzewieją. I krach jest w Londynie.
Dobosz z Hagi w niedzielę przyjechał na urlop.
Hełm, policzki golone i oczy cwaniaka.
Wiatr morski na rowerach podwiewa spódnice,
Że wraz z podwiązką widać wdzięki wątpliwe;
Przez gęsty dym cygar hurgocą na wrotkach,
Lub jeżdżą wspólnie, dotykając się ramionami.
By wobec świata okazać koleżeńskość i czułość.
XVIII
Poniżej głowy, na wysokości ramion, telepie się palto na szaragach;
Te osobliwe drobiazgi napawają cię szczęściem przelotnem,
Są, jak chmura, gdy ostatkiem sił, dysząc ze znużenia, padasz na łóżko.
Martwy jest sen ludzi, podrabiających szczęście.
XIX
W porze, gdy zaczęły dojrzewać dzikie maliny
(Jadłeś je, podlewane śmietaną, z przyjacielem kruczowłosym.
I zawsze jeszcze wspominasz granatowy ich odcień, ruch głowy, wsparcie na ręku, przywodzące na myśl zatroskanego ptaka),
W British Muscum Ramzes II o kości potylicowej spłaszczonej, jak u Schmellinga,
Patrzał ironicznie, jak w twojej cygarniczce lągł się dym, niby pajęczyna w pustym orzechu.
Nowoczesny dysonans! lwy strzegą kolumny Nelsona,
Gołębie budzą placyk zaśniony przez Foreign Office.
Prowincjo, gdzie ludzie sądzą, iż decydują o losach globu;
O! jeden z placów, współzależny od ascetycznego Kremlu,
W którym z obłąkaną precyzją prostaków i żyłami nabrzmiałemi na skroni
Wykuwają fikcyjną rzeczywistość. Przyszłości, złoty twój zmrok!
(Nie ujrzą go oczy moje, blademi myte wodami).
Przyszłości, która nas, artystów, potępia, a historyków odrzuci na śmietnik odpadków!
Chmury, oświetlone oddołu, płynąc nad miastem, kłamią spokój.
XX
W okularach skąpych i zwięzłych,
W szarem ubraniu w kratkę,
W mundurze reportera,
Z czelnością fotografa.
Wzór snoba - liryka,
Przeżuwasz gumę, jak bydlę!
Zostajesz sam, policzki płoną od wstydu.
W czterech ścianach pokoju hotelowego
Ukrywasz w dłoniach twarz.
XXI
Pijesz ze studni w Tower wodę przeźroczą,
W przełyku zimny kolec kryształu.
Źrenice mętne oglądasz w zroszonym kroplami kubku.
Który z cembrowiny zwisa na srebrnym łańcuszku.
Na lewo od Beauchamp — tower grają game’y.
W ceglanym domku dozorcy kwiatki w oknach uchylonych.
I muślinowe powiewają firanki.
Wtedy wspominam ciebie, ironiczny desperacie,
Lektorze podstarzałych księżniczek, gruźliku.
Krew wyrzucający pod gwiazdy w zimową noc,
Który z westchnieniem ulgi ułożyłeś się we fraku do trumny,
Zbyt ludzki, wielkość wyszydzający. jej jednej spragniony, wybladły czuwaniem Laforgue’u!
XXII
Podoficerowie w szkockich wstążkach na czapach
I w buciorach, które przymuszają do stąpania twardo i rytmicznie.
Dźwigają skrzynie z wysiłkiem. Nabrzmiały żyły na przegubach,
I włosy blond na kosmatych ramionach mokre są od potu.
Chociaż w czerwonym mundurze J. K. M., białym pasie i futrzanej czapie, opadającej na oczy,
Młody chłopak o naiwnie zadartym nosku,
Z metalowym łańcuszkiem, podpiętym przepisowo między podbródkiem a wargą,
Wedle regulaminu odmierza równo krok, przytupując raźno i z honorem,
Wiele widzi się wokół twarzy wybladłych, źrenic płonących.
Ziemiste są policzki, a jamy oczu zapadłe w zaciętej ponuro nędzy.
XXIII
Kawalerzyści czarne paznokcie rąk, szerokich w przegubach,
Obrośniętych ryżym włosiem, łagodnie składają
Na twardych kolanach i potężnych udach;
Siedzą z dziarsko na tył głowy odsuniętą czapką,
Zaopatrzoną w otwory od przewiewu, i, kurząc fajkę.
Oczy z niebiesko - łzawej stali wlepiają przed siebie.
Jestem z wami, ludzie prostego obowiązku, mężczyźni wysiłku,
Mężczyźni konkretności ponad siły, wyczerpującej, jak szybki i nagły spazm,
Po którym, wstając, człowiek zasypia, wali się jak kłoda,
Straszliwego mozołu, mordęgi, triumfującej na krótko, zabójczej radości;
Jestem z wami, zwycięzcy, skaczący do gardła świata;
Z wami, skaczący sobie do gardeł.
O, wy, przepasani rzemieniem, w niebieskich koszulach,
Odwiniętych po łokieć, rozchełstanych na piersi, by nie drapały skóry,
(Spalone są na wietrze ramiona, a dłonie przeżarte, jakby czarną namaszczone oliwą),
Palacze okrętów, ty, zgrabny syfilityku z kotwicą wytatuowaną pod prawą brodawką.
Z tobą, chłopcze o dobrych oczach (szare są i zamglone jak morze, kiedy podmuch je gładzi drapieżnie),
Z ujmująco - dziecinnym uśmiechem, z głową, jak jajo, przystrzyżoną okrągło na jeża, niby galernik;
O, bezbronny, zuchwały, rozumny, koleżeński;
Prosty (to nas potępia);
Wobec którego czuję onieśmielenie większe, niźli wobec wielkich tego i tamtego świata:
To są tylko des hommes à succès: sukces jest łatwy; ale
najtrudniejsza jest cierpliwość, lojalność, męstwo, wytrwała prostota; jej dostojeństwo osądza nas bez apelacji;
Onieśmielenie większe, niźli wobec głośnego prozaika, laureata Nobla
(Znam logarytmiczność storturowanych jego zdań, jasnowidzenie składni, wymyślny kunszt znaków przestankowych, samobiczującą się przebiegłość, wysiloną harmonję, znam wielkość i hańbę napamięć;
Znam ich wszystkich, o, bliźni wszechkrajów i czasów, znam do dna, z zamkniętemi szczelnie oczami i wiem, jak trudne jest braterstwo);
Ty, ty jeden, jesteś tajemniczo - prosty, zagadkowo - doraźny, i tak bezpośrednio, tak bez wysiłku, tak sprawiedliwie szczęśliwy.
Ach! masz talent do szczęścia, jego patent i bezwzględnie najszlachetniejszą nobilitację losu;
Masz, ty jeno masz, legitymację wobec gwiazd;
Któż z nas, znużonych niewiedzą, ośmieli się to powiedzieć o sobie,
Z ręką na sercu, a ręka nie zadrży, a serce nie zadygoce?
O, prawo harmonji! ty jeden, nie pragnąc, je znasz.
Orfeuszu! zielona witka wierzbowa
W twych palcach smukłych jak klucz do otchłani:
Nie rani. Śpiewa.
Spójrz! przed nami ulewa
I drzewa jak strzały grożą.
Na bruku nie wspomnij mnie. Ugódź.
XXIV
Tu nareszcie, na skwerze, pod kościołem św. Pawła (cóż za ohydna zbieranina posągów!),
Odpocząć można od huku miasta, od nierozumnego zagnania, od frenezji, która ma zagłuszyć od trzasku walącej się Europy;
Pośród zieleni schwytać oddech;
Zamyśleć się, zagapić;
Fajkę wyciągnąć, nogi skrzyżować (w skarpetkach z kosmatej wełny):
Rozłożyć olbrzymią płachtę gazety, odstawić parasol, książkę rozewrzeć, palec włożyć między stronice;
Odpocząć, zdrzemnąć się południowo,
Czyżby prowizorycznie umrzeć?
Tu jest akacja i mirt;
Tu krzewy przesłaniają liśćmi lśniącemi
Czarny cokół i kolumnę,
Groźną i dobroduszną postać Apostoła!
Kopulo, po raz ostatni żegnana z pociągu na moście.
O, rozpaczliwe szczęście włóczęgi!
XXV
Koło Savoy - Hotelu bezrobotni głosem ochrypłym wrzeszczą psalmy,
Młode, rosłe chłopaki o czerwonych nabrzmiałych policzkach, ociekających potem,
Stukają kołatką, potrząsają skarbonką.
W południe widzowie przechodzą z pośpiechem.
XXVI
Płytka jest Tamiza, a pluszcze kusząco nocą, ujęta w brzegi, gdzie, jak zwierz, który prostuje kości, czai się otchłań szarości;
Na stopniach pałaców, wśród kolumnady (niematerjalne są od refleksów gasnących lamp i białe od wschodzącego księżyca),
Oraz na gładkich płytach Trafalgar - square wielu koczuje bezrobotnych, porozwalanych gdzie popadło.
Spójrz spokojnie na ten biwak nędzy i rozpaczy,
Na poniżenie człowieka. Nie odwracaj wzroku.
XXVII
O, Whitchapel,
Gdzie burżuje o policzkach wygolonych gładko, przebrani za apaszów, szukają dreszczyku pośród nędzarzy:
Gdzie za trzy szylingi możesz podpatrzeć najbardziej monstrualną kopulację;
Gdzie nieletnie dziewczynki o zbyt wielkich oczach (rozszerza je głód i zamyślenie zwierzęce nad strasznością świata)
Skubią cię za rękaw, ocierając się wątłem ciałkiem o nogi, łapczywie chwytają się rąk;
Skąd - jak twierdzą pomysłowi antysemici - z tego progu wydeptanego naprzeciw, z tamtych nieokreślenie szarych od brudu drzwi? wyszedł Charlie Chaplin na podbój gorzkiej ziemi
(Bezpowrotnie opuszczał dzieciństwo, trapez, na którym, nogą zwieszony, pokraczny, w blasku reflektorów, wyżerających źrenice, jak posągu o oczodołach, w których gnieździ się pustka, w poświście bicza, pod abstrakcyjną pletnią muzyki,
Patrzał, patrzał w tragiczne oczy motłochu),
Wielki i nieufny Chaplin który usprawiedliwia nas wszystkich;
Gdzie gromady wrzeszczących dzieci w łachmanach towarzyszyły ci gwizdem i, małpio przedrzeźniały ruchy
(Sprawiedliwy to gwizd i budzący w tobie mściwego, o wargach zaciętych, arystokratę),
O, Whitchapel, autostrado rozpaczy,
Gdzie wychudzonemu chłopcu w poszarpanym swetrze,
O oczach spłoszonych i sowich, ruchach nieporadnych, uśpionych i strasznych, jak u embrjona,
Do wyciągniętych palców ze wstydu nie rzuciłeś pół szylinga.
Jest tu szyld firmy "Rubinrot" o blasku zaiste rubinowym,
I "People - Palace", spalony, zrujnowany, w perzynie, jak w dzień po rewolucji,
Jest całe człowieczeństwo, ale niema szczęścia.
Bo i skądżeby tu? Tu wzrosła twa wrogość i wzgarda;
Stąd, z tego zaułka, jak tysiące innych podobnych,
(To samo przyćmione światło, dziewczyny smagłe lub krostowate we drzwiach, a oczy im biegają,
Tylko dłonie zwisają leniwie, jakby dźwigały ciężar nieurodzonego płodu).
O zmierzchu,
Z czapką, nasuniętą z fantazją na bok (niekoniecznie na czoło),
Wychodził Jack the Ripper,
Czysty, straszliwy morderca;
O, zemsto, rozkoszy nieludzka, zabójcza, muzyczna, jak spazm, przeraźliwa, jak Anioł.
XXVIII
O, łęgi, gazony strzyżone Londynu, łąki srebrne w księżycu:
Słychać, po nocy biją zegary, nie od św. Jana, z Westminster (tej najszpetniejszej kolekcji narodowych sław).
Demeter, uwięziona w British Museum, o, pradawne, spopielone serce, zamknięte w pierś z szorowanego głazu!
Patrzę oczami, podkrążonemi z wyczerpania,
W źrenice półprzymknięte, jak w płaski nurt metalowy, unoszący twarze topielców,
Jak w misę rtęci, niedotykalnej dłoniom;
Klękam przed tobą, pokorny, kłamanym spokojem słów nie, ciebie nie pragnę przejednać,
Lecz znęcić do pokusy najdrobniejszego uśmiechu, do warg płochych rozchylenia:
Wody są śpiewne, jak flet, zgaszony dotykiem palców niezgrabnych, muska je wielki sen.
Powrotny sen! A w śnie tym odróżnić nie zdołam lądu od morza, miłości od umierania, klęski od wielkości, zaciera się linja sztucznych rozróżnień,
Znów wszystko jest ważne jednako, o, pełnio!
I tak, ręce rozrzuciwszy, jak trup na pobojowisku świata.
Z drwiącym uśmiechem rozmarzenia
Przytakuję wszystkiemu na jawie...