Mój uśmiech nie szczery —
nie łudź się — patrzę śmiało?
skąd? — gdy raczej mi przystało
do ziemi przykuć wzrok. —
Nie wierz temu: to maniery
zwykłe — kłamstwo co krok.
Myśmy tak się z niemi zżyli,
że nam zdaje się konieczne,
i daremno kto się sili
być sobą — to zbyteczne.
Czy zechce mi kto tłumaczyć:
nie rozumiem, co ma znaczyć:
ja nie zdaję sobie sprawy
z tego drżenia — z tej obawy,
co obsiadła moją pierś —
co wstrzymuje serca bicie
żywsze — co mi każe kryć
uczucia święte ognia,
wyśmiewa swobodną myśl. —
Zapał, marzenia dziecinne
jak lilie, białe niewinne
pognie,
połamie, podepcze —
rozpaczną myśl
szyderczo w ucho szepcze,
otuchę mi odbiera,
że nie wiem czy potrafię żyć
nieskalany —
poniewiera
wszystko com ukochał wprzód
rozwiewa w mgły —
nieubłagany
wątpieniem sięga tam, gdzie świecisz ty
nadziei słońce,
a w oczy rzuca brud —
podłości pełne czary
każe mi pić —
z mej duszy chce ofiary,
każe mi żyć. —
Gdzież obrońce?
Czy zechce mi kto tłumaczyć?
bo ja nie wiem co ma znaczyć,
że mnie serce boli —
tęsknię — w oczach łzy,
wszak nie może być inaczej:
nigdym lepszej nie znał doli —
czemuż, za czym tęskno mi?
Pierś, jak harfa rozstrojona
ze słabych skuta stron:
gdy chcę dobyć silny ton
każda strona
się rwie
i krwawi się.