Mat­ce
I zbu­dzi­li go na­gle. Był to głos z da­le­ka.
Umar­łe­go lat tyle któż by zbu­dził z Boga
jak ze snu, by jak kro­pla cią­żył znów ku zie­mi
i cier­pie­niem, co my­ślą ży­we­go czło­wie­ka,
jak cia­łem okrył i spro­wa­dził w dół?
Już opa­dał. Mgła ni­sko. Ob­łok śnie­gu w dole.
Od świa­tła ode­rwa­ny, w czar­no­księ­skim kole,
w kole gło­su wi­ro­wał, aż usły­szał z bli­ska,
aż go na­zwa­ła po imie­niu. Śli­ska
uli­ca w śnie­gu ni­kła. Gra­jek zgi­nał piłę
i cien­ki głos prze­szy­wał i od­da­lał czas -
jak w tam­ten wie­czór śmier­ci. Już był u tych okien.
Stół bia­ły, wi­gi­lij­ny, po­sy­pa­ny mro­kiem
i ona tam sa­mot­na. Pło­mień śnie­gu gasł
od chło­du, któ­ry przy­niósł, i po­wiew wes­tchnie­nia
za­trze­po­tał, i sta­nął znów u jej ra­mie­nia
jak w tam­ten wie­czór śmier­ci. "Mój miły - mó­wi­ła -
oto sa­mot­ność moja, łzy i tych łez siła,
co cię do mnie pro­wa­dzi". py­tał cięż­ko: "Co,
co mi każe po­wra­cać w oło­wia­ne dno,
na samo dno mil­cze­nia, na zie­mię, w po­pio­ły?"
"0 miły, uko­cha­ny - mó­wi­ła; wspo­mnia­ła: -
Ty duch, ty nie pa­mię­tasz o cier­pie­niu cia­ła.
już nie ma na­szych sy­nów, Krew ich wsią­ka w śnieg.
Mo­żeś wi­dział ty ser­ca ich na ulic bru­ku,
mo­żeś wi­dział scho­dzą­cych na umar­ły brzeg,
a może roz­trza­ska­ną mat­ki siwą gło­wę?
Dzi­siaj przy­szła go­dzi­na, za­bierz ser­ce moje,
obroń mnie, od do­tknię­cia ich ja­keś mnie bro­nił".
Po­kój speł­niał się świ­tem. Na uli­cy dzwo­nił
dzwo­nek u ma­łych sa­nek. Ciem­ni, trzej, schy­le­ni,
dłu­go szu­ka­li w sza­fie. Je­den zło­żył dłoń
na jej ra­mie­niu sztyw­nym. Wte­dy się uko­sem
ob­su­nę­ła po­wo­li; brzask jej zwil­żył wło­sy
i stru­myk chłod­nej ci­szy po­pły­nął przez skroń.
Za­mil­kli. Ona była z nim, da­le­ko, chy­ba
da­lej niż każ­da mi­łość. Ostry szron na szy­bach
skrzył się. Ru­szy­li z wol­na, lęk ich bia­ły zmro­ził
i czar­ny krzyż ze ścia­ny jak mil­cze­nie - gro­ził.
Było wy­so­ko, ci­cho jak w ko­ście­le.
9. VIII. 1942r.

Czy­taj da­lej: Pisz do mnie listy – Krzysztof Kamil Baczyński