Były pachnące niedziele jak kwiaty
(grają harmonie zza płotów schylonych),
kościoły srebrem wysypały z dzwonnic
dzwony dzwoniące, srebrzące się dzwony...
Noce wygasły po kraterach podwórz,
słońce się wlało oknem nie zamkniętym
i rozpyliło w pokoju po ścianach
zapachem czystości - śnieżnobiałej mięty.
A potem były ulice zielone
zalane potem złotawego pyłu,
prószące w oczy zapachami niedziel,
złoto po stopach chodników się wiło.
Parki nabrzmiałe niespokojnym krzykiem
spuchły zielenią w trawnikach z jedwabiu -
- zwisły na czarnych żelaznych sztachetach -
- na nieruchomych ogrodowym grabiach.
Rzekom na mostach łamały się ręce,
żyłami stali dążyły w bulwary,
męczące siłą dygocących ramion,
błądzące w słońcu, pijane rozgwarem.
Świat był szalony, tętniący, biegnący,
wielki...
jak nieba błękitne ogromy,
szybki jak słońca zgubione w wszechświecie,
biegnący mostem, życiem nieprzytomnym.
Łzy były dobre, perlące bez przyczyn,
tęskniące deszczem i za słońcem drżące -
- spadnięte gwiazdy na morzach głębokich -
za czymś dalekim, dalekim, gorącym
a teraz...
są dni i błoto, i perły,
są dni, niedziele wydzwaniane ciszą
i nie dzwoniące dzwony zmęczone,
i są ulice, które mnie nie słyszą.
Są noce długie, pajęcze, schylone,
gdzieś zaczajone za rogiem ulice,
złe, tłuste, długie, żółtawe od błysków.
Pijane nogi ślizgają księżycem.
Dzień jest błyszczący i pachnie mieszczańsko,
cicho i mdławo zapachem rezedy.
Życie dalekie schowane gdzieś w słońcu
i płakać się chce...
tak płakać jak kiedyś...