W niedzielę, gdy wracam ze mszy
na cichy obiad rodzinny,
to nagle robię się lepszy,
dziecinny i jakiś inny.
Sumienie od żalu wzbiera,
nie chcę Narodu szkalować,
do z gipsu głowy Hallera
mówię: - O Wodzu, prowadź!
Nie kłaniam się Hiżom i Gwiżdżom,
serce mam polskie i czułe.
I wchodzę w próg domu, gwiżdżąc
Paderewskiego menuet.
Papa jest nieobecny;
najpewniej wróci nad ranem;
właśnie w Poznaniu odbywa
rozmowę z panem Romanem.
Lecz dopisały ciotunie
i inni również domowi.
Ach, miło jest w takim gronie
wywnętrzyć się Polakowi!
Z twarzą od gniewu bladą
przemawia ciocia Akacja:
- Rację ma wielki nasz Adolf,
że zgubi nas ta sanacja.
- Racja, nas gubi sanacja -
potwierdza ciocia Nasturcja -
korupcja i ubikacja,
Hollywood, Harrimann, Turcja.
- Turcja! - wrzasnęły ciotuchny;
łzy leją na obrus mamie.
Lecz oto zapaszek miluchny,
bowiem podają sztukamięs.
I zaraz ta atmosfera
się uspokaja powoli.
Każdy co lepsze wybiera,
i mlaszcząc, pieprzy i soli.
Lecz aby to wszystko ująć,
nie starczy tu mojej liry:
Jak dyszą, trawią i żują
stuletnie ciotki-wampiry.
Pękłyby moje struny,
gdybym tak danie za daniem
opisał - i te kołduny,
kołduny w polskiej śmietanie!
Obiad się kończy, punkt 6-a.
(Znam te obiady, och! znam ja!)
A jeszcze koślawe usta
obciera ciocia Bigamia...
Potem już tylko dialogi:
że trzeba poddać się postom,
że Klara ma krzywe nogi,
a ślepą kiszkę Chryzostom.
A kiedy wieczór napływa
szafirem na gwiazdy złote,
jak zwykle - ciocia Godiwa
grać rozpoczyna znów "Rotę".
Więc podchwytują tę strofę
wszyscy Polacy zebrani...
A Bubuś wlazł z Busią pod sofę
i tam się z nią, świnia, germam.
Czytelnikom "Gazety Warszawskiej"