Helenie i Henrykowi Ładoszom
na gwiazdkę—na serdeczną pamiątkę
I
On nad nami wisiał, światło snując,
a my w dole, przy stole, wyczekując —
(konsul francuski był taki śmieszny!)
szpady, kwiaty, kobiety i nuty
posypywał złotym pudrem nudy
świecznik śnieżny.
Potem świecznik nagle cienie zmylił,
żeśmy sądzili, że jesteśmy w Sewilli,
jaka Sewilla?! Toć Katowice w zamieć.
Potem północ ogłosił zegar szafkowy,
podobny do diabła z uszami krowy:
„Północ, panowie. Można nie kłamać”.
Na to konsul spłaszczony od trwogi:
„Inteligencjo polska, ten salon właściwie nie ma podłogi!
A ja jestem kaczką i jestem opętany”.
I kwa-kwa! i znikł konsulcio, gdy dziób odmykał.
I sączyło się ciemne światło ze świecznika
w ciemne kąty jak jodyna w rany.
II
Było nudno. I wszyscy znudzeni siedzieli.
Więc zacząłem im opowiadać o bezkresnych bulwarach Brukseli:
Że tam ciemno jest ciągle. I drzewa się ciągle trzęsą.
I pada deszcz. I człowiek idzie przed siebie bez sensu.
Że wiele złota leży w bankach, ale cóż z tego!
Nikt się nie cieszy. I wszyscy chcieliby odejść bardzo daleko.
Na bulwarach Brukseli nie ma żadnych kolorów, tylko mokro.
Na bulwarach Brukseli jedyne wyjście to się otruć.
Ranek jest taki jak wieczór na tych bulwarach
i nigdy nie dźwięczy tu nic: ani śpiew, ani gitara —
wiatr tylko wieje leniwy, lecz zapachów żadnych nie niesie —
i cienie mijają cienie jak w XX-wiecznym Hadesie.
Nie ma tu wiosny.
Ani niedzieli.
Na bulwarach Brukseli bezkresnych.
Na bezkresnych bulwarach Brukseli.
III
Kiedy podano pieczeń z rożna,
za oknem zaczęła się zamieć śnieżna
i śnieg, śnieg pięścią w szybę uderzył.
I widziałem z jednej strony śnieg (komiczne!),
a z drugiej te twarze ascetyczne,
unoszące się znad talerzy.
Świecznik zakołysał się. Upadł nożyk.
Jeden gość się na kanapie położył.
Z powodu serca. I jadł winogrono.
A ja się zerwałem z krzesła. Nie kłamię!
I pięścią w szybę. I zamieć
bardzo wolno weszła do salonu.
Skandal. Gaffa. Koniec Sewilli.
Wszyscy się najeżyli i mówili:
— Dziękujemy! — I: — Przepraszamy!
I przewrócił się zegar szafkowy,
podobny do diabła z uszami krowy,
w chwili, gdy towarzystwo wychodziło z bramy.
IV
A ulicą, a ulicą
robotnicy ulicą szli,
szli śpiewając, raźnym krokiem,
a my boczkiem, a my bokiem,
inteligencja dawnych dni.
Oczywiście. Oczywiście.
Żeśmy chcieli. Razem! Eeech…
Brak kontaktu. Gorycz faktu.
A w dodatku taki śnieg:
Frrr! do góry. Frrr! na poprzek.
Ach, serduszko! Och, niedobrze,
tak jak struna: brzdąk i brzdęk.
A mówiłem: zostać w bramie.
Zamieć, proszę państwa. Zamieć.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Towarzysze, pada śnieg.
V
Jak tu prawdę o Polsce powiedzieć, gdy pióro mam takie zamglone
i pajęczynę w kałamarzu? I w oczach kłamliwe mgły.
Jak tu Polskę na ręce pochwycić jak żonę i unieść do gwiazd jak żonę,
i po prostu powiedzieć: To ty.
To ty, wolna na przekór kanaliom i durniom. Mariacka wieża,
Pallas Varsavia, słońce wolności, które krety oślepia,
ty roześmiana szeroko, gdy wózek z węglem przejeżdża
przez roztrzaskany Szopena fortepian.
Bo każdy twój dzień jest hymn. Nie słotny walc. Więc hymnem
warczę nad twymi portami, szumię wietrzną, wiejską muzyką,
a w nocy, jak krasnoludek, wsparty na piórze, pilnuję
twojego żelaza i cynku.
I nie chcę od ciebie nic — oprócz szczęścia, że idę w szeregu.
Przechodzę. Rzucasz mi kwiat. Bądź zdrów, powiadasz. Bądź zdrowa.
O gdybyż choć jeden mój wiersz na Polskę kiedy tak spadł,
bezimienny, ale ożywczy, jak burza, burza majowa.
VI
Od wioski do miasta
i znowu w wieś
jest szosa szeroka
jak piękna pieśń.
Szeroka szosa,
przy szosie szkoły.
O, kraju mój nowy,
kraju wesoły!
Jakie to szczęście
między swojemi
w tej Polsce, co wreszcie
chodzi po ziemi.
VII
Jeśli kiedy — to mówię w sekrecie —
napotkacie na jakiej tandecie,
może w Krakowie, a może w Łodzi,
taką paniusię, co ze świecznikiem chodzi,
a na głowie ma kapelusz śmieszny,
to nie śmiejcie się z niej, na rany Chrystusa!
Bo sprzedaje właśnie ta paniusia
świecznik śnieżny.
1947