Więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie,
któryś kochał alkohol, cygara i czaple,
któryś był taumaturga, bufon i hochsztapler,
odjeżdżasz, a więc jedźże na karku złamanie!
Ach, znamy, dobrze znamy twoje promenady
od „Kresow” do „Ziemianskiej”, z „Ziemiańskiej” do „Kresów”,
dżdżyste rajdy autami z córkami mechesów,
noce w mrocznych winiarniach, komersze i szpady.
Faktycznie, pamiętamy „noce infernalne”
i „Poemat o piekle”, i liścik Lechonia,
toje usta za duże, spalone przez koniak
i przez miłości słotne, a fenomenalne.
O, poeto nasłodszy, hodujący kwiatki,
robiący tricki lepsze niż swięty Franciszek,
pustkę serca wyleczył ci pełny kieliszek
i krawat, w którym lśniła duża łza twej matki.
A kiedy przychodziły noce niepogody,
po Nalewkach się błąkał twój kabriolet stary,
noc zmieniała się w strofy, a strofy w dolary…
hélas! strofy są zawsze, honoraria — w środy.
I takeś, o Konstanty, gwizdał po Warszawie,
jak jakiś wzniosły Rilke albo zdoła Irzek;
prawie co noc w „Empirze” grywałeś na lirze,
rachunki dobrzy ludzie płacili łaskawie.
Ale wszystko się kończy i odjeżdżasz oto,
łzy Eleonory zmieszały się z deszczem,
odjeżdżasz… never, never! Zostań chwilę jeszcze,
lubiła cię hołota, więc zostań z hołotą.
O pociągu jesienny. Jadący w szarugę,
o, koła, rozstrzęsione strachem i malarią!
Kochałem cię naprawdę, Stanisławie Mario,
a ty szaleństwa moje i moją papugę.
1926, „Cyrulik Warszawski” 1926 nr 3