I
To jakaś mania, daję słowo
(czyżbym istotnie z byka spadł?),
bo każdą nocą księżycową
muszę odwiedzić Mariensztat.
Żadna mnie siła nie powstrzyma,
niechby sam premier! no to co?
I jeszcze chwila — już mnie ni ma.
Jak ptaszek lecę. OISEAU.
Ciotunia płacze i domowi
i wszyscy się pytają mnie:
— Co pan tam widzi, niech pan powi?
A ja im odpowiadam, że:
MARIENSZTAT TO MOJE NATCHNIENlE,
MARIENSZTAT TO DROGIE KAMIENIE,
NA MARlENSZTACIE WARSZAWĘ POZNACIE
PIĘKNIEJSZĄ NIŻ MARZENlE.
II
Więc kiedy księżyc w czwartej kwadrze
w kołysce nieba się przebudzi,
na Mariensztacie lubię patrzeć
na roześmiane twarze ludzi.
Kochane, złote warszawiany,
jakimż to polonezem idą!
Jak to się tłoczą u fontanny!
Ach, cóż za radość! Cóż za widok.
Inne radości też tu mamy,
bo choć nie jestem w kobiet typie,
co chwila szepcą do mnie damy:
— To chyba śni się. Niech pan szczypie.
I nowy zegar się rozlega;
wprawdzie ta rzecz mnie trochę dziwi,
na diabłaa wmontowali zegar,
gdy tutaj wszyscy są szczęśliwi!
A o dwa kroki, tam gdzie zwisła
gwiezdną gałęzią noc sierpniowa,
majestatycznie jedzie Wisła,
ta polskich rzek dyrektorowa.
III
I tak wśród ślicznych ulic
chodzimy w srebrnych blaskach:
ja — stary noktambulik
i ona — noc warszawska.
I gdy oczy otworzę
dech mi w piersiach zapiera,
myślę sobie: a może
księżycowa chimera?
Ale nie! i o świcie
też się urok nie zmniejszy.
Mariensztat! Znakomicie!
Mariensztat! Najcudniejszy.
Mariensztat! Eech, w tym fachu
robota nieustanna:
spójrzcie: pałac Pod Blachą!
Kierbedź! I Święta Anna!
Więc ogłaszam: W TO LATO
AUTOR W NOCNE GODZINY
Z POWODU MARlENSZTATU
W INNYCH SPRAWACH NIECZYNNY.