Raz Zeus się z góry patrzał rad,
jak mądrych tłum kapłanów
na stosie mu płonącym kładł
tłuszcz wołów i baranów.
Kapłani uroczysty śpiew
poważnym piali głosem;
barania się dymiła krew,
tłuszcz smażył się pod nosem...
Wkoło stał wierny, liczny lud
czcząc Zeusa i kapłany;
biedny, bogaty, ze sych trzód
gnał woły i barany.
I Zeus był rad na tronie swym,
skąd gromy ziemią trzęsą,
i rad stan śwęty: Zeus miał dym,
kapłani miel mięso.
Lecz pewien Grek, złej matki pęd,
bezbożne jakieś licho,
z boku, wierzbowy gryząc pręt,
przez zęby gwizdał cicho.
Więc arcykapłan zstąpił doń
i marszcząc brew surowo --
kark miał jak bawół, brzuch jak słoń --
rzekł, groźnie trzęsąc głową:
"Bezbożny! Coś nie przygnał nam
jednego nawet wołu!
(Żeby choć kozę!) czemuż sam
nie modlisz się pospołu?
Ażali nie wiesz, hardy łbie,
że kto kapłanów nie czci
i lądotrzęscę ma za mgłę,
umrze, odarty ze czci?"
A ów zaś odrzekł: "Powiedz sam,
cóż pocznę, człowiek grzeszny,
gdy was za rzezimieszków mam,
a wasz Zeus zanadto śmieszny?".