Horsztyński - AKT 1

SCE­NA 1

**********

[W pa­ła­cu Het­ma­na na wsi.]
[Szczę­sny, Ame­lia]

SZCZĘSNY

Pio­sen­ki świa­ta za­czy­na­ją się od fał­szy­wych akor­dów — a koń­czą się gwał­tow­nym ze­rwa­niem strun — stłu­cze­niem har­fy...

AME­LIA

Smut­ny je­steś... zdzi­wa­cza­łeś...

SZCZĘSNY

Nu­dzę się.

AME­LIA

Szu­kaj za­baw.

SZCZĘSNY

O!... nie po­trze­ba da­le­ko szu­kać... Oj­ciec mój spro­wa­dził mi dzie­się­ciu ar­le­ki­nów ewo­lu­cyj­nych — oto­czył mię płat­ny­mi tref­ni­sia­mi... i praw­dzi­wie, że nie­raz dzie­cin­nie­jąc śmie­ję się do roz­pu­ku, po­wią­zaw­szy te wszyst­kie kar­cia­ne fi­gu­ry jed­ną nit­ką, któ­ra po­cią­gnio­na, na­da­je skocz­ne ru­chy i zwro­ty ca­łej psiar­ni dar­mo­ja­dów.

AME­LIA

Oj­ciec nasz nie może po­jąć na­głej zmia­ny two­je­go cha­rak­te­ru i dla­te­go uży­wa wszel­kich spo­so­bów, aby cie­bie z nie­czyn­ne­go ży­cia obu­dzić, wy­rwać i mię­dzy ludź­mi po­sta­wić na wy­so­kim szcze­blu...

SZCZĘSNY

Oj­ciec ma dla mnie wy­so­ki oj­cow­ski sza­cu­nek...

AME­LIA

Jak to?...

SZCZĘSNY

Sza­cu­je mnie jak Ho­len­der rzad­kie­go tu­li­pa­na... sza­nu­je mnie jako rzad­ką oso­bę, któ­rej nie pła­ci — a któ­ra go ko­chać musi

AME­LIA

To więc ja po­win­na bym droż­szą jesz­cze być dla ojca oso­bą, bo mnie nie ko­cha, a ja mu pła­cę mi­ło­ścią. Zda­je się, że wszel­kie uczu­cia moje za­my­ka­ją się w mi­ło­ści dla ojca... Nie­praw­daż, Szczę­sny, że on do­bry i wiel­ki czło­wiek?

SZCZĘSNY

Tak... het­man... wiel­ki, jak het­man...

AME­LIA

Po­myśl, bra­cie mój, że on pod­pie­ra spróch­nia­ły tron Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta.

SZCZĘSNY

Tak, on pod­pie­ra tron Sta­ni­sła­wa...

AME­LIA

Ja­kie ty dziw­ne echo masz w ustach...

SZCZĘSNY

Trzy razy tyl­ko po­wta­rza two­je po­chwa­ły, a na po­chwa­ły i uwiel­bie­nie ob­cych lu­dzi ani razu.

AME­LIA

Dla­cze­go?

SZCZĘSNY

Śmiesz­nie jest, kie­dy syn ojca chwa­li... a po­tem, raz po­chwa­li­łem ojca przy lu­dziach, to ml za­raz za­pła­cił... tu­rec­kim ko­niem...

AME­LIA

Cóż po­wie­dzia­łeś lu­dziom o na­szym ojcu?

SZCZĘSNY

Co? Oto mó­wi­łem, że lep­szy od bra­ta swe­go, a nam stry­ja, bi­sku­pa, bo nie wło­żył fio­le­to­wej suk­ni —

AME­LIA

Stój! stój!... gorz­ki je­steś — i ob­ra­żasz dzie­wi­czą i czy­stą wia­rę sio­stry two­jej... Tak­że nie­szczę­śli­wy jest bied­ny sta­rzec, że w ser­cu syna nie ma dla nie­go po­waż­ne­go uczu­cia, mi­ło­ści, spra­wie­dli­we­go sądu?... Patrz na te siwe gło­wy star­ców, któ­re się przed nim schy­la­ją — patrz na ozna­ki za­sług błysz­czą­ce na jego pier­siach... a po­tem rzuć okiem na two­ją sa­mot­ność — na nie­czyn­ność ży­cia...

SZCZĘSNY

Je­stem ni­czym.

AME­LIA

Dla­cze­go nie sta­rasz się zo­stać uży­tecz­nym?...

SZCZĘSNY

Nie mogę — nie mogę... nie chcę...

AME­LIA

Ty masz ja­kąś ta­jem­ni­cę... może mi­łość...

SZCZĘSNY

Może mi­łość...

AME­LIA

Wy­znaj mi wszyst­ko, bra­cie miły... Ach! jak musi być szczę­śli­wa ta dzie­wi­ca, któ­rą ty ko­chasz... Ty nie od­po­wiesz jej ni­g­dy z gorz­ką iro­nią... ty mu­sisz być przy niej wznio­sły i pięk­ny. Ja znam du­szę two­ją, znam ją aż do naj­głęb­szych uczuć i ta­jem­nic... Gdy­bym nie była two­ją sio­strą, to mu­sia­ła­bym zo­stać two­ją na­rze­czo­ną... albo... mnisz­ką.

SZCZĘSNY

Co ty mó­wisz?... Je­stem taki roz­tar­gnio­ny, że nie sły­sza­łem ani sło­wa... Już póź­no... po­wo­je błę­kit­ne w two­im wień­cu otwie­ra­ją się na księ­życ... Idź, sio­stro, i czy­taj bi­blią, moja świę­tosz­ko...

AME­LIA

Do­brej nocy!... Za­wo­łaj ma­leń­kie­go Mi­cha­sia, bra­cisz­ka, mu­szę go ro­ze­brać — i zmó­wić z nim pa­cierz. Czy ty mnie nie po­ca­łu­jesz za to, że two­je­go bra­cisz­ka uczę mo­dlić się za cie­bie?...

SZCZĘSNY

Do­brze ro­bisz, że przez usta dziec­ka po­sy­łasz mo­dli­twy do nie­ba. Bło­go­sła­wie­ni ma­lucz­cy...

AME­LIA

Czy mnie nie po­ca­łu­jesz, bra­cie?...

SZCZĘSNY

Nie...

AME­LIA

Do­brej nocy!

Od­cho­dzi smut­na.

SZCZĘSNY

Jak oświe­co­ne pra­we skrzy­dło pa­ła­cu! Oj­ciec ucztu­je w gro­nie po­chleb­ni­ków — i pła­ci za śmiech i żar­ty; bo żar­ty i śmiech sta­ły się praw­dzi­wie rzad­kim to­wa­rem w Pol­sz­cze... O smu­tek! smu­tek! Cza­sem ja­kaś bły­ska­wi­ca po­ka­zu­je mi ni­cość wszyst­kie­go, a na­wet ni­cość sa­mej my­śli ma­rzą­cej o ni­co­ści... Cza­sem zda­je mi się, że świat wart mał­piar­skich przy­mi­leń się twa­rzy...

MI­CHAŚ
wpa­da

Cha! cha! cha! bra­cisz­ku!...

SZCZĘSNY

Z cze­go się śmie­jesz, chłop­cze?...

MI­CHAŚ

Przez dziur­kę od klu­cza pa­trza­łem do ja­dal­nej sali... Tata nasz z pió­rem bry­lan­to­wym, pięk­ny jak w książ­ce ob­ra­zek Pana Boga...

SZCZĘSNY

Gdzie two­ja pia­stun­ka?

MI­CHAŚ

W kuch­ni; a ja wol­ny jak pta­szek.

SZCZĘSNY

Amel­ka cze­ka na cie­bie — idź, zmów pa­cierz.

MI­CHAŚ

Ale po­słu­chaj no, bra­cisz­ku, co ja wi­dzia­łem. Papa nasz na­lał wiel­ką dud­kę szkla­ną — i za­wo­łał: „Zdro­wie na­szej Kasi!” — Otóż kie­dy za­wo­łał: „Zdro­wie na­szej Kasi”, wszy­scy wsta­li jak świecz­ki — a je­den sta­ru­szek, bia­ły jak go­łąb, sie­dział na koń­cu sto­ła... i nie wstał. Nasz tata za­ma­lo­wał go w papę... paf!... i sta­ru­szek wy­wró­cił się jak moja drew­nia­na lal­ka...

SZCZĘSNY

Okrop­ność! okrop­ność!...

Chce wy­biec z sali.

Mi­cha­siu! gdy­by two­ja mama żyła, pła­ka­ła­by nad tobą!

MI­CHAŚ

Za co?

SZCZĘSNY

Idź mi za­raz, chłop­cze, do sio­stry! To, co wi­dzia­łeś przez dziur­kę od klu­cza, był to ob­ra­zek, taki jak ten...

MI­CHAŚ

A dla­cze­go lu­dzie się ru­sza­li?

SZCZĘSNY

Ja ci po­wia­dam, że tata śpi — a to był ob­ra­zek... idź i nie mów nic Amel­ce, bo się bę­dzie śmiać z cie­bie, że ty się śmie­jesz z ob­raz­ka. Po­ca­łuj Amel­kę w czo­ło.

Wtrą­ca go do po­ko­ju Ame­lii.

Ach, te ścia­ny — to praw­dzi­wa So­do­ma! Star­ca, że nie pił zdro­wia pół­noc­nej nie­rząd­ni­cy, ude­rzyć w po­li­czek? A gdy­bym ja ojca na­pięt­no­wał zna­kiem?... Ci­cho!... Trze­ba jed­nak tego star­ca ra­to­wać...

KSIŃSKI
[wcho­dzi]

Oj­ciec twój każe, abyś przy­szedł na ucztę...

SZCZĘSNY

A ten sta­rzec? Co się sta­ło ze star­cem?! Ksiń­ski, idź, po­wiedz zhań­bio­ne­mu, niech tu przyj­dzie — ja mu dam ka­ra­be­lę... i ze­mstę!

KSIŃSKI

Nad oj­cem!

SZCZĘSNY

Syn za ojca sta­nie. Po­wiedz mu: zro­bię się sta­rym jak on — że będę miał drżą­cą rękę jak sta­rzec... że... idź, po­wiedz mu, je­że­li ma dzie­ci, niech się o dzie­ci nie lęka.

KSIŃSKI

Daj mi rękę...

SZCZĘSNY

Czy ty my­ślisz, że gram ko­me­dią?

KSIŃSKI

Nie! bądź spo­koj­ny o tego star­ca. Sko­ro twój oj­ciec ude­rzył go w po­li­czek, zwa­lił się pod stół — a po­tem na­gle sko­czył na nogi i za­czer­wie­nio­ny

SZCZĘSNY

Co?... Za­rą­bał... mego...

KSIŃSKI

Nie!... nie!... ukło­nił się ni­sko — i rzekł: „Dzię­ku­ję ja­śnie oświe­co­ne­mu panu memu het­ma­no­wi, że mnie prze­bu­dził bom był za­snął”...

SZCZĘSNY

Ha!... tak po­wie­dział?!... Czy śmie­li się?...

KSIŃSKI

Śmie­li się jak wa­ria­ty...

SZCZĘSNY

A ty?

KSIŃSKI

Po­my­śla­łem so­bie, że czy­tał Ewan­ge­lią... i śpiąc śni­ło mu się, że był świę­tym Pio­trem...

SZCZĘSNY

Wróć na ucztę... i pij za mnie i za sie­bie...

[TU BRAK W RĘKO­PI­SIE KAR­TY]

KA­RZEŁ

...wy­sko­czy ci na po­łach mun­du­ru Ada­ma krzyż albo klucz szam­be­lań­ski. Urę­czam, że ze­zwo­lił­byś na zie­lo­ną ku­ra­cją...

KSIŃSKI

Błaź­nie, obi­ję!

KA­RZEŁ

Bij — ale słu­chaj! Bę­dziesz, pa­nie Ksiń­ski, po­słem z Me­dio­la­nu?...

KSIŃSKI

Ale mię Sfor­ka po­zna...

KA­RZEŁ

Uga­lo­nu­je­my cie­bie jak ze­brę, pa­nie Ksiń­ski. Zje dia­bła, nim od­kry­je, że ze­bra jest Ksiń­ski... On cie­bie za­wsze wi­dział bez ga­lo­nów i brał za Chry­stu­so­we­go ko­nia...

KSIŃSKI

Wy­sma­gam, psie!...

KA­RZEŁ

Będę wy­smu­głym... a ty, pa­nie Ksiń­ski, bę­dziesz po­słem z Me­dio­la­nu. Tyl­ko je­że­li cie­bie za­pro­si pan Sfor­ka na obiad, to nie jedz nic prócz sa­ła­ty — bo pan Sfor­ka prze­ko­na­ny, że Wło­chy żyją li­ścia­mi...

KSIŃSKI

Po­wiedz mi, kar­le, coś od­krył w po­stę­po­wa­niu pana Szczę­sne­go; a może po­han­dlu­je­my z tobą sło­wem do­brze...

KA­RZEŁ

Od­kry­łem, że pan Szczę­sny ko­cha się.

KSIŃSKI

W kim?

KA­RZEŁ

Wró­ciw­szy tu z War­sza­wy pan Szczę­sny prze­pę­dzał dnie całe w łód­ce na sta­wie, wy­wró­co­ny twa­rzą do nie­ba. Otóż razu jed­ne­go na staw nasz przy­le­cia­ło parę bia­łych ła­bę­dzi. Pan Sfor­ka za­gra­bił je, jako na­le­żą­ce do pana Horsz­tyń­skie­go z po­bli­skiej wio­ski, z któ­rym pan het­man ma ja­kieś za­tar­gi. Pani Horsz­tyń­ska przy­je­cha­ła sama nad staw nasz ko­la­ską — i pan Szczę­sny od­dał na proś­bę jej bia­łe ptasz­ki. Ale tak dłu­go roz­ma­wia­li o ła­bę­dziach, że... eta, etc...

KSIŃSKI

Któż jest ten pan Horsz­tyń­ski?

KA­RZEŁ

Sta­ry kon­fe­de­rat bar­ski. Wpadł nie­gdyś w r,ęce Dre­wi­cza i Mo­ska­le za­pro­wa­dzi­li go do ko­ścio­ła — po­ło­ży­li krzy­żem na wznak i grom­ni­ca­mi za­pa­lo­ny­mi ka­pa­li na oczy. Dziś nie po­trze­bu­je oku­la­rów.

KSIŃSKI

I pan Szczę­sny przy­pa­wił mu to, cze­go w zwier­cie­dle mę­żom na­wet nie­śle­pym wi­dzieć nie moż­na... Jak­że? Ten sta­ry ma mło­dą żonę? Bo mło­da być musi...

KA­RZEŁ

Była to bied­na dziew­czy­na, wy­cho­wa­na w klasz­to­rze. Mat­ka jej zwa­rio­wa­ła i zna­le­zio­no ją uto­pio­ną w ro­wie błot­ni­stym. Dok­tor prze­po­wie­dział, że mło­da pan­na Sa­lo­mea wzię­ła dzie­dzicz­ne uspo­so­bie­nie do me­lan­cho­lii, i dla­te­go pa­nien­ka, ma­ją­ca za po­sag eks­pek­ta­ty­wę wa­ria­cji, nie mo­gła się spo­dzie­wać męża mło­de­go — ani bo­ga­te­go. Pan Horsz­tyń­ski, ani mło­dy, ani bo­ga­ty, ofia­ro­wał jej swo­ją rękę... i dziś... ża­łu­je może da­ne­go pier­ścion­ka wię­cej niż wy­ka­pa­nych grom­ni­ca­mi oczu. Ale są­dzę, że sta­rzec nie wie o ni­czym, bo pan Szczę­sny zgrab­ny chło­pak w ta­kich rze­czach.

KSIŃSKI

Po­wiedz­że mi, moja be­czuł­ko śle­dzi ho­len­der­skich, co to ma ob­cho­dzić pana het­ma­na, że pan het­ma­no­wicz zba­ła­mu­cił żonę śle­pe­go czło­wie­ka?

KA­RZEŁ

Pa­nie Ksiń­ski, zgódź się na­przód na to, że ja mam wię­cej ro­zu­mu od cie­bie.

Rzecz nie do­wie­dzio­na!

KA­RZEŁ

Wszak­że nie je­steś zu­peł­nie, pa­nie Ksiń­ski, po­zba­wio­ny zdro­we­go roz­sąd­ku. Mów za­tem, że szu­kasz ro­zu­mu, gdzie­kol­wiek bądź są­dzisz, że się znaj­du­je.

KSIŃSKI

Z cze­go to wno­sisz?

KA­RZEŁ

Kie­dy wczo­raj dano kur­czę­ta, uwa­ża­łem, że z wiel­ką roz­wa­gą wy­ja­da­łeś móżdż­ki w głów­kach kur­czę­cych...

KSIŃSKI

Da­li­bóg, że ten bła­zen kpi ze mnie...

KA­RZEŁ

Pa­nie Ksiń­ski, jak­że moż­na tak po­są­dzać? A, wstydź się!

KSIŃSKI

Pa­mię­taj, że ze mną nie­bez­piecz­nie...

KA­RZEŁ

Boję się cie­bie, bo jak się wy­cią­gniesz, to po­dob­ny je­steś do pam­fi­la.

KSIŃSKI

A ty krót­ki! ty niź­ni­ku — ty kul­ko!...

Wy­bie­ga za ucie­ka­ją­cym Kar­łem

**********

Sce­na II

**********

Skrom­ny po­kój szla­chec­ki w domu Horsz­tyń­skle­go. Ksiądz Ka­pu­cyn i Horsz­tyń­ski.

HORSZ­TYŃSKI

To po­wia­dasz, że moja szkół­ka owo­co­wa do­brze pod­ro­sła?

KSIĄDZ

Re­ne­ty i bery sza­re już kwit­ną.

HORSZ­TYŃSKI

Je­sie­nią, mo­ści księ­że, bę­dzie­my z sobą dzie­lić czer­wo­ne ja­błusz­ka.

KSIĄDZ

Je­śli Bóg da do­cze­kać.

HORSZ­TYŃSKI

Tak, je­śli Bóg da do­cze­kać! Czy nie wi­dzia­łeś gdzie Sa­lu­si?

KSIĄDZ

Żona two­ja cho­dzi sama jed­na po li­po­wej alei.

HORSZ­TYŃSKI

Księ­że, stra­ci­łem oczy i wi­dzieć­nie mogę jej aniel­skiej twa­rzy. Czy ona za­wsze tak pięk­na, jak była?

KSIĄDZ

Zda­je mi się, że za­wsze pięk­na.

HORSZ­TYŃSKI

Ale nie tak we­so­ła, jak nie­gdyś...

KSIĄDZ

Do­syć za­wsze we­so­ła. — Czy chcesz, pa­nie Horsz­tyń­ski, to ci prze­czy­tam jaki roz­dział z „Pa­mięt­ni­ków Jan­cza­ra”.

HORSZ­TYŃSKI

Dzię­ku­ję, księ­że... już póź­no. Słu­chaj, zda­je mi się, że żona moja nie tak we­so­ła jak daw­niej...

Chwi­la dłu­ga mil­cze­nia.

KSIĄDZ

Mó­wią, że wiel­ka jest nie­spo­koj­ność mię­dzy wi­leń­skim lu­dem. Coś no­we­go go­tu­je się w garn­ku.

HORSZ­TYŃSKI

Nie mów mi o tym, księ­że —

KSIĄDZ

A gdy­by też Wil­no po­wsta­ło...

HORSZ­TYŃSKI

To mu grom­ni­ca­mi wy­ką­pią oczy.

KSIĄDZ

Może się uda...

HORSZ­TYŃSKI

Księ­że, nie masz na­dziei, że bę­dzie­my je­dli czer­wo­ne re­ne­ty z mo­jej szkół­ki — a spo­dzie­wasz się owo­ców na spróch­nia­łym drze­wie!... Sły­szysz, ktoś nad­jeż­dża kon­no...

KSIĄDZ

Mło­dy hra­bia.

HORSZ­TYIŃSKI

Do­brze, po­ga­wę­dzi­my so­bie.

KSIĄDZ

Lu­bisz tego mło­dzień­ca?

HORSZ­TYŃSKI

Głos jego przy­po­mi­na mi... Po­tem ci po­wiem, księ­że, dla­cze­go lu­bię dźwięk gło­su Szczę­sne­go... Ju­tro będę się ko­mu­ni­ko­wał.

KSIĄDZ

Ten mło­dzie­niec jest wiel­kim, ale nie­do­koń­czo­nym two­rem Opatrz­no­ści.

SZCZĘSNY
wcho­dząc

Wi­tam cię, pa­nie Horsz­tyń­ski! Jak się mie­wasz, oj­cze Pro­ko­pie?

HORSZ­TYŃSKI

Sia­daj, mój so­wi­zdrza­le! Cóż? Nic nie przy­no­sisz no­we­go?

SZCZĘSNY

Nic.

HORSZ­TYŃSKI

Po­wiedz mi, jak­że tak żyć na świe­cie nie wie­dząc o ni­czym?

SZCZĘSNY

Tak, jak gdy­bym spy­tał cie­bie, pa­nie Horsz­tyń­ski, jak ty ży­jesz nie pa­trząc na nic?

KSIĄDZ

Mło­dzień­cze! źle, że przy­po­mi­nasz ka­lec­two...

SZCZĘSNY

Przez za­zdrość — przez za­zdrość...

HORSZ­TYŃSKI

Wi­dzisz, księ­że, że mi ktoś jesz­cze na świe­cie za­zdro­ści.

SZCZĘSNY

Ten, komu wy­pa­lo­no grom­ni­ca rai wiel­ko­ści oczy ro­zu­mu, oczy na­dziei... któ­ry w kra­inie my­śli błą­dzi jak śle­py... Ty mu­sisz mieć pięk­ne, słoń­cem oświe­co­ne wspo­mnie­nia, pa­nie Horsz­tyń­ski...

HORSZ­TYŃSKI

Tak, mani miłe wspo­mnie­nie... Raz koło Baru, na wiel­kim polu, przy­cho­dzi­ło do wal­ki z Dre­wi­czem. Pięk­ny był ra­nek — tak ci­cho. Skow­ron­ki tyl­ko śpie­wa­ły — na pra­wo był la­sek brzo­zo­wy — za nami...

Wcho­dzi Sa­lo­mea i sta­je ci­cho — Szczę­sny słu­cha star­ca i oczy ma za­kry­te dło­nią.

...mo­ści pa­nie, było mia­stecz­ko z bla­sza­ny­mi wie­ża­mi. Do­wo­dzi­łem całą jaz­dą... Marsz, marsz!... Po­my­śla­łem so­bie: Co te­raz robi moja żona?... Spoj­rza­łem na ze­ga­rek, bo jesz­cze mia­łem oczy, na ze­gar­ku była pią­ta go­dzi­na... Ha! żona moja śpi, spo­koj­na jak dziec­ko, ani wie, że tu jej sta­ry mąż, jak mło­dy chło­piec, z roz­wia­ny­mi wło­sa­mi, z do­by­tym pa­ła­szem krzy­czy: „Marsz! marsz!...” My­śla­łem, że zgi­nę, a żona moja bę­dzie spa­ła spo­koj­nie w go­dzi­nę śmier­ci mo­jej... Było mi smut­nie i miło... Jesz­cze mi wten­czas przy­szło do gło­wy ja­kieś dziw­ne za­chce­nie; chcia­łem był mieć przy so­bie bia­łe­go go­łę­bia z mo­jej wio­ski. Nie, praw­da! to po wy­gra­nej bój­ce, kie­dy od­po­czy­wa­łem w la­sku brzo­zo­wym, przy­szło mi ta­kie za­chce­nie, żeby to wy­słać go­łąb­ka z list­kiem, ołów­kiem na­pi­sać: „Buzi, moja Sal­ly!... Mo­ści pa­nie, zbi­li­śmy wten­czas dwa kara-ba­ta­lio­ny na mia­zgę...

SZCZĘSNY

Mu­szę cie­bie po­że­gnać, pa­nie Horsz­tyń­ski. Przy­po­mnia­łem, że mnie w domu cze­ka­ją dwa kara-ba­ta­lio­ny przy­ja­ciół z szam­pa­nem.

Wsta­je i spo­ty­ka się z Sa­lo­meą.

Ha! Pani...

HORSZ­TYŃSKI

Co? Żona moja sły­sza­ła?... Jak ty ci­cho we­szłaś, moja Sa­lu­siu... Bę­dziesz się śmia­ła z męża ga­du­ły, co chciał wy­słać go­łąb­ka...

KSIĄDZ

Jak ona zbla­dła..

SA­LO­MEA

Ni­g­dy mi o tym nie opo­wia­da­łeś, mój... mężu...

HORSZ­TYŃSKI

A kie­dy, a kie­dy... Słu­chaj­cie mnie, bo i to wspo­mnie­nie nie może za­wsze le­żeć w ser­cu moim... Kie­dy mię wzię­to w nie­wo­lę... wie­czo­rem, wie­czo­rem to było... dwóch Mo­ska­lów pro­wa­dzi­li mię do ka­pli­cy — pa­mię­tam... cmen­tarz cały ocie­nio­ny li­pa­mi... na cmen­ta­rzu — okrop­nie!... dwu­dzie­stu mo­ich żoł­nie­rzy, za­ko­pa­ni w mo­gi­łach po szy­ję. Mo­ska­le ko­si­li gło­wy... sko­szo­ne gło­wy to­czy­ły się cza­sem pod moje nogi... Jed­na spoj­rza­ła na mnie, przy­się­gam wam, że spoj­rza­ła na mnie!... A pod wiel­ką lipą uj­rza­łem ja­kie­goś bia­łe­go czło­wie­ka... nagi — sta­ry. — Na pier­siach miał wy­cię­te mie­czem wy­ło­gi — w cie­le wy­cię­te wy­ło­gi ułań­skie­go mun­du­ru. Spoj­rzał na mnie i rzekł: „Żegnaj mi, pa­nie Horsz­tyń­ski”... Nic mu nie od­po­wie­dzia­łem. Bóg mię ska­rze w go­dzi­nę śmier­ci mo­jej za to, że nic nie od­po­wie­dzia­łem temu czło­wie­ko­wi w go­dzi­nę męki... Ale bo też ja nie mo­głem roz­pła­kać się jak dziec­ko... Był to Grze­gorz, sta­ry ry­bak z po­bli­skiej wio­ski... mu­sia­łeś go znać, pa­nie Szczę­sny, to twój chłop...

SZCZĘSNY

Ry­bak... Grze­gorz...

KSIĄDZ

Co to­bie, mło­dzień­cze?

HORSZ­TYŃSKI

Bądź tam do­bry dla jego dzie­ci... je­że­li ma dzie­ci...

SZCZĘSNY

Ry­bak... Grze­gorz...

HORSZ­TYŃSKI

Wszak mu­sisz wie­dzieć, jego cha­ta na­prze­ciw­ko pa­ła­cu, na dru­gim brze­gu Wi­lii; mu­sisz wie­dzieć... czy on ma dzie­ci...

SZCZĘSNY

Ma... cór­kę...

HORSZ­TYŃSKI

Czy hoża dziew­czy­na?... Wy­daj ją za mąż, dam ze sto zło­tych na krów­kę.

SZCZĘSNY

Po­wiedz mi, pa­nie Horsz­tyń­ski — ja­kie­go uczu­cia do­zna­wa­łeś, kie­dy ci grom­ni­ca­mi oczy wy­sma­la­no?

HORSZ­TYŃSKI

Zra­zu ból wiel­ki — po­tem niby kłu­cie szpi­lek... a kie­dy zdzie­ra­no z rzę­sa­mi sko­ru­pę za­sty­głe­go wo­sku, aby... Czy żona moja jest w po­ko­ju?

KSIĄDZ

Niech ko­bie­ta wy­cier­pi słu­chem, co inni wy­cier­pie­li cia­łem... Mów, pa­nie Horsz­tyń­ski...

HORSZ­TYŃSKI

Wy, księ­ża, za­wsze chce­cie, aby lu­dzie cier­pie­li dla ni­cze­go... do­syć, niech umie­ją cier­pieć, kie­dy po­trze­ba... Sal­ly!... da­li­bóg my­śla­łem wten­czas o to­bie... my­śla­łem, że już ni­g­dy nie zo­ba­czę cie­bie oczy­ma — że gło­sek twój bę­dzie jak spiew nie­doj­rza­ne­go w nie­bie skow­ron­ka...

SA­LO­MEA

O anie­li nie­bie­scy! cze­mu­że­ście wy nie bro­ni­li?

HORSZ­TYŃSKI

Czy ty my­ślisz, Sa­lu­siu, że ten świat po­dob­ny do mo­skiew­skie­go ob­ra­zu w cer­kwi, gdzie Abra­ham ze strzel­by mie­rzy do syna Iza­aka, a zaś anioł z nie­ba leje dzban­kiem wody na pa­new­kę, aby nie spa­li­ło?

SZCZĘSNY

Bóg się nie mię­sza do wy­pad­ków świa­to­wych... Słu­chaj­cie — kie­dy by­łem pa­ziem kró­la Sta­ni­sła­wa, raz zro­bi­łem okrop­ny wy­stę­pek... oto na Bie­la­nach w ptasz­ka­mi księż­ny Sa­pie­ży­ny za­czą­łem rą­bać pa­wie i pa­pu­gi — pod­chmie­li­łem był so­bie so­len­nie... Da­li­bóg, ża­den anioł z pal­mą nie sta­nął w obro­nie bied­nych ptasz­ków... okrop­na była rzeź. — Na­za­jutrz sław­ny by­łem w War­sza­wie jak ksią­żę Jó­zef... Cha! cha! cha!... nie śmiej­cie się, pań­stwo... chcia­łem wam po­ka­zać, żem wiel­ki czło­wiek... Wszak, księ­że, mia­łeś o mnie wiel­kie i za­ro­zu­mia­łe wy­obra­że­nie... Chcia­łem, że­byś dziś uwie­rzył, że ja je­stem... czym je­stem... Ja­kiś Fran­cuz w na­pi­sa­nej po­dró­ży o Pol­sz­cze czyn mój umie­ścił... będę żyć na wie­ki wie­ków... cha! cha!... nie­praw­daż?... Do­daj­cie jesz­cze, że mia­łem taki fa­eton jak ksią­żę Jó­zef Po­nia­tow­ski, i Fran­cuz umie­ścił opis fa­eto­nu w swo­jej po­dró­ży...

SA­LO­MEA

Pan żar­tu­je z nas smut­nie...

SZCZĘSNY

Na Boga... to wszyst­ko praw­da... przy­nio­sę pani książ­kę, bę­dziesz ła­ska­wa prze­czy­tać mę­żo­wi kart kil­ka o mo­ich dzie­łach...

SA­LO­MEA

Pan hra­bia był dziec­kiem...

SZCZĘSNY

By­łem ro­zum­niej­szy od wie­lu sta­rych... Sła­wa to pięk­na rzecz... war­to na nią pra­co­wać... Czy­ny lu­dzi dają blask kra­jo­wi.

HORSZ­TYŃSKI

Mło­dzień­cze, ro­zu­miem cie­bie... Da­jesz mi wie­niec lau­ro­wy na moje siwe wło­sy...

SZCZĘSNY

Ja? ja? ja?... Po­wiem ci szcze­rze, że gdy­bym nie był mną, chciał­bym być tobą, pa­nie Horsz­tyń­ski. — Lu­dzie tak dziw­nie stwo­rze­ni są od Boga, że za­wsze przy­wią­zu­ją się do tego sło­wa ja — oprócz ko­biet, któ­re przy­wią­zu­ją się cza­sem do sło­wa mój... Ale źle ro­bią — źle ro­bią...

KSIĄDZ

Sa­lo­meo, idź przy­go­tuj dla męża sza­rą po­lew­ką.

SA­LO­MEA

Za­raz... o! nie te­raz...

SZCZĘSNY

Ko­bie­ty bio­rą nas za anio­łów, a po­tem mu­sie­my z naj­więk­szym wy­si­le­niem grać ko­me­dią, aby się utrzy­mać na jed­nej no­dze na wy­so­kiej ko­lum­nie, na któ­rej nas po­sta­wi­ły... każ­de sło­wo rzu­ca­my z bo­jaź­nią, aż na­resz­cie znu­dze­ni rzu­ca­my się z ko­lum­ny w bło­to... Od razu trze­ba za­koń­czyć z mi­ło­ścią wła­sną... i być sobą... ni­czym...

HORSZ­TYŃSKI

Do cze­go zmie­rzasz iro­ni­ją taką?

SZCZĘSNY

Nie! Za­miast ko­bie­ty po­ło­żę sło­wo księ­dza. Mo­ści Pro­ko­pie, wie­le nocy nie spa­łem my­śląc o tym, coś mi po­wie­dział... a po­wie­dzia­łeś: „Wi­dzę w to­bie wiel­kie­go czło­wie­ka”. Zra­zu po­sta­no­wi­łem dą­żyć cią­gle do tej wiel­ko­ści, na­resz­cie znu­dzi­ło mnie na­pię­cie nie­zgrab­ne przy­ro­dzo­nych władz — prze­ra­bia­nie cią­głe ni­co­ści na wiel­kość ol­brzy­ma. Na Boga, po­wiedz mi, że zmie­ni­łeś swo­je zda­nie, bo chcę spać spo­koj­nie... Znu­dzo­ny je­stem sta­ra­jąc się my­śleć tak, jak lu­dzie są­dzą, że ja my­ślę... Dusi mię ma­ska, któ­rą mi na twarz wło­żo­no... Lu­dzie krę­pu­ją nas nit­ka­mi po­chwał i czło­wiek mija się z dro­gą swe­go prze­zna­cze­nia, nie śmie­jąc ro­ze­rwać sła­bych wę­złów. Pan Horsz­tyń­ski opo­wia­dał o wiel­kich cier­pie­niach; słu­cha­łem wten­czas ude­rzeń mego ser­ca... i na Boga! — co uczu­łem w ser­cu, po­wie­dzieć nie mogę... Coś okrop­ne­go uro­dzi­ło się we wnętrz­no­ściach mo­jej my­śli... ja­kaś sza­lo­na duma...

HORSZ­TYŃSKI

Ob­róć ją ku do­bre­mu ce­lo­wi!

SZCZĘSNY

Trze­ba mieć cha­rak­ter, pa­nie Horsz­tyń­ski... Trze­ba się na­przód na­uczyć lu­dziom nie za­zdro­ścić, a ja cza­sem za­zdrosz­czę pa­stu­cho­wi, co grze­je swo­je ręce przy ogni­sku roz­pa­lo­nym w głę­bi lasu. A cza­sem za­zdrosz­czę kró­lo­wi Sta­ni­sła­wo­wi, że w te­atral­nym ubio­rze sie­dzi na tro­nie izby po­sel­skiej. Po­każ­cie mi jaki cel, co by za­spo­ko­ił te dwie dziw­ne za­zdro­ści!... Trze­ba być ak­to­rem kro­to­fi­li i tra­ge­dii.

SA­LO­MEA

Pan dziś je­steś jak moja bied­na har­fa. Mu­zyk z Wil­na nie przy­je­chał i nie na­cią­gnął strun... Chcia­łam grać we­so­łą pio­sen­kę mę­żo­wi, a z roz­stro­jo­nej har­fy wy­cho­dzi­ły ta­kie dzi­kie tony, że nie mo­głam do­koń­czyć.

SZCZĘSNY

I roz­pła­ka­łaś się może pani, że har­fa tak dzi­ko gra­ła...

HORSZ­TYŃSKI

Wi­dzisz, jak pan Szczę­sny zna cie­bie, Sal­ly...

SZCZĘSNY

Bia­da ko­bie­tom, któ­re słu­cha­ją nad­to dłu­go szu­mu pła­czą­cej brzo­zy albo śpie­wu sło­wi­ka!... Cza­sy świe­że mają dziw­ne le­kar­stwo na cho­ro­bę smut­ku, po­ezją.

SA­LO­MEA

Chcia­ła­bym znać na­szych sło­wi­ków...

SZCZĘSNY

Zim­na woda — let­nia woda... ry­mo­wa­na!... Przy­nio­sę pani baj­ki Kra­sic­kie­go i stro­fę: „Świę­ta mi­ło­ści ko­cha­nej oj­czy­zny, Czu­ją cię tyl­ko...”
Pa­nie Horsz­tyń­ski, za­po­mnia­łem, że ty nie umiesz sma­ko­wać w po­ezji, nie umiesz czuć wdzię­ku...

HORSZ­TYŃSKI

Lu­bię hymn: Świę­ty Boże — Świę­ty moc­ny!...

SZCZĘSNY

Nie ma ry­mów, nie ma ry­mów! — Ja wolę słu­chać ry­mo­wa­ne­go ga­lo­pu mego ko­nia niż po­ezji bez ry­mów!... Żegnaj mi, są­sie­dzie!

SA­LO­MEA

Pan sio­strze za­wie­zie bu­kiet na­szych kwia­tów.

SZCZĘSNY

Moja sio­stra lubi tyl­ko bel­les-de-nuit, dla­te­go że się po fran­cu­sku na­zy­wa­ją.

SA­LO­MEA
zdej­mu­je z war­ko­cza jed­ną

Więc niech jej pan ten kwia­tek za­wie­zie — chcia­ła­bym kie­dy wi­dzieć moją klasz­tor­ną przy­ja­ciół­kę...

SZCZĘSNY

Bar­dzo za­trud­nio­na! Wy­szy­wa na kan­wie hi­sto­rią mego ojca czer­wo­nym je­dwa­biem i uczy pa­cie­rza mo­je­go ma­leń­kie­go bra­cisz­ka... Do­brej nocy!

Od­cho­dzi.

HORSZ­TYŃSKI

Księ­że, co mó­wisz o tym mło­dzień­cu?

KSIĄDZ

Wi­dzę, że w jego ser­cu jest ja­kaś okrop­na wal­ka.

HORSZ­TYŃSKI

Są­dzisz, że oj­ciec na­kła­nia go do ja­kie­go prze­stęp­ku prze­ciw sum­nie­nia i do­brej sła­wy?

KSIĄDZ

Sły­sza­łem, że het­man zbie­ra sil­ną par­tią; dom jego peł­ny płat­nej na­mó­wio­nej zgrai...

HORSZ­TYŃSKI

Czas, księ­że, użyć tych pa­pie­rów.

KSIĄDZ

Ju­tro... Sam po­ja­dę do Wil­na...

HORSZ­TYŃSKI

Sa­lo­meo, od­pro­wadź mnie do mego po­ko­ju.

SA­LO­MEA

Księ­że, oto jest two­ja la­tar­nia, za­pa­lo­na... Chodź, mężu! — Do­brej nocy, oj­cze!

Od­cho­dzi z Horsz­tyń­skim.

KSIĄDZ

Ta ko­bie­ta zgu­bio­na...

Wy­cho­dzi.

**********

Sce­na III

**********

Sala w pa­ła­cu Het­ma­na.
Wcho­dzi Het­man, Ksiń­ski.

HET­MAN

Więc to pew­nym jest, co mi acan po­wia­dasz o moim sy­nie?

KSlŃSKI

Nie­ste­ty...

HET­MAN

Czy przy­pad­kiem wasz­mość nie je­steś żo­na­ty?

KSIŃSKI

Nie, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie.

HET­MAN

Ha, bo wi­dzi mi się, że bar­dzo ubo­le­wasz nad lo­sem mał­żon­ka. Nie za­po­mnę o to­bie, mo­ści Ksiń­ski. — Za­wo­łaj mi mego kar­ła albo Sfor­kę. Mu­szę nie­któ­re z nimi za­ła­twić in­te­re­sa.

KSIŃSKI

Nie mo­gęż ja usłu­żyć hra­bie­mu?

HET­MAN

A to wła­śnie każę aca­nu za­wo­łać mo­ich lu­dzi.

[Ksiń­ski wy­cho­dzi.]

Ha, pa­nie Horsz­tyń­ski! jesz­cze jed­na broń prze­ciw­ko to­bie! Gdzie two­je sta­re ser­ce, pa­nie Horsz­tyń­ski? Na­uczę cie­bie cier­pieć. — Pójdź tu!

Wcho­dzi Sfor­ka.

Sfor­ka, po­sła­łeś lu­dzi do mia­sta?

SFOR­KA

Szpie­gu­ją, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie.

HET­MAN

Trze­ba za­jąć szew­ców i kraw­ców wi­leń­skich. Spro­wadź tu ze dwie­ście tych pi­ja­ków i każ im szyć w zam­ku li­be­rią nową dla lu­dzi.

SFOR­KA

Ju­tro po­szlę pięć ła­wek za­przę­żo­nych po tę ho­ło­tę.

HET­MAN

Wy­bie­rać naj­śmiel­szych — i naj­burz­liw­szych!

SFOR­KA

Pro­chy spro­wa­dzo­ne.

HET­MAN

Wie­le?

SFOR­KA

Dzie­więć be­czek i dwa jasz­czy­ki ru­skie.

HET­MAN

Gdzie je zło­żo­no?

SFOR­KA

Na tej wie­ży.

HET­MAN

Kto musz­tru­je moją le­gią?

SFOR­KA

Pan Hor­da.

HET­MAN

Na­każ mu, niech za­wsze za­my­ka bra­my w tyl­nym dzie­dziń­cu, gdzie się od­by­wa musz­tra. Nikt te­raz nie za­zie­ra do tego dzie­dziń­ca? — Czy do­brze pil­nu­jesz acan?

SFOR­KA

Od cza­su, jak ja­śnie wiel­moż­ny het­man za­strze­lił tego kuch­tę, co przez cie­ka­wość wy­su­nął gło­wę z bocz­nej strzel­ni­cy...

HET­MAN

My­śla­łem, że to był kot.

SFOR­KA

Praw­da, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie! w ko­ciej cho­dził czap­ce nie­bosz­czyk kuch­ta... Otóż ja znów wró­cę do daw­nej pio­sen­ki: ży­czył­bym panu hra­bie­mu wy­kor­czo­wać las ko­niecz­nie... i zbu­do­wać osa­dę bra­ci mo­raw­skich — po­czci­wi lu­dzie!... sto chat przy­nie­sie czyn­szu na rok dwa­dzie­ścia ty­się­cy zło­tych pol­skich... Drze­wa han­dlo­we­go...

HET­MAN

Po­tem, po­tem o tym!... Czy nie wi­dzisz, pa­nie Sfor­ka, że ja coś mam waż­niej­sze­go w gło­wie?

SFOR­KA

Po­li­ty­ka, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie!... Znam się i ja co­kol­wiek na po­li­tyź­mie. Życzył­bym panu hra­bie­mu...

HET­MAN

Do­brej nocy... co?

SFOR­KA

Nie! jest waż­na rzecz w zam­ku, któ­ra może ob­ra­zić naj­ja­śniej­szą pa­nią ca­ro­wą, je­śli się do­wie.

HET­MAN

Co ta­kie­go w zam­ku moim?

SFOR­KA

Oto ja­śnie wiel­moż­ny pan wie, że na tej wie­ży jest ze­gar tak me­cha­nicz­nie ukształ­co­ny, że po ude­rze­niu go­dzi­ny dwu­na­stej w po­łu­dnie lub w nocy wy­ska­ku­je Po­goń li­tew­ska i pa­ła­szem rą­bie Orła ro­syj­skie­go. To może wła­śnie ob­ra­zić naj­ja­śniej­szą pa­nią.

HET­MAN

Cha! cha! cha!... sta­ry po­li­ty­ku! — Dzię­ku­ję ci bar­dzo, że tak uła­twiasz mi dro­gę wiel­ko­ści... Praw­dzi­wie, że roz­sąd­ny je­steś i prze­zor­ny.

SFOR­KA

To ja każę, naj­ja­śniej­szy pa­nie, ze­gar wy­grze­bać z muru.

HET­MAN

Ani się waż, głup­cze! Ten ze­gar ba­wił mnie, kie­dy by­łem dziec­kiem. Pil­nuj kur, mo­ści Sfor­ka. I ty, sta­ry, ba­wi­łeś mnie, kie­dy by­łem dziec­kiem — dla­te­go sie­dzisz w mu­rze pod ze­ga­rem.

SFOR­KA

To już, kie­dy pan het­man ła­ska­wie mię trak­tu­je, mu­szę mu udzie­lić jed­nej wia­do­mo­ści. Oto spa­da na mnie for­tun­ka.

HET­MAN

Skąd... po ja­kim si­wo­szu?

SFOR­KA

Jak z nie­ba.

HET­MAN

Win­szu­ję... idź spać!

SFOR­KA

Czy ja­śnie wiel­moż­ny pan za­sta­no­wił się kie­dy nad moim na­zwi­skiem?

HET­MAN

Wdzięcz­ne.

SFOR­KA

Ale czy ja­śnie wiel­moż­ny pan za­sta­no­wił się kie­dy nad moim na­zwi­skiem — jak mówi je­den uczo­ny mój przy­ja­ciel — es­ty­mo­lo­gicz­nie?

HET­MAN

Es­ty­mu­ję...

SFOR­KA

Ja­śnie wiel­moż­ny pan słu­cha tak ła­ska­wie, że mi się usta za­mknąć nie mogą... Oto na­zwi­sko moje po­cho­dzi...

HET­MAN

Od — od?....

SFOR­KA

Od Sfor­cji...

HET­MAN

Głu­pi si­wo­szu! Oj­ciec twój czy dziad był pi­sa­rzem w domu mo­je­go ojca czy dzia­da i psy wią­zał na sfo­ry i od tego na­zwa­no cie­bie Sfor­ką. — Idź, bo mię już nu­dzisz. Niech tam ka­rzeł przyj­dzie do mego sy­pial­ne­go po­ko­ju od­mó­wić ze mną li­ta­nią.

SFOR­KA

Na­tych­miast, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie!

Od­cho­dzi.

HET­MAN

Za kil­ka dni wszyst­ko się roz­wią­że... Bog­daj tyl­ko syn mój chciał sta­nąć na cze­le... Za kil­ka dni wszyst­ko się roz­wią­że... Dla­cze­go te psy tak wyją smut­nie na moim dwor­cu?... Te psy wy­pę­dzą mię do mo­je­go pa­ła­cu w Wil­nie... Czy­ny wiel­kie za­wsze są po­nu­re bar­wą... i smut­ne na­strę­cza­ją my­śli... Chodź, kar­le...

Ka­rzeł wcho­dzi.

KA­RZEŁ

Czy śmie­szyć pana, czy ci­cho sie­dzieć i w pię­ty skro­bać?

HET­MAN

Chodź mó­wić li­ta­ni­ją...

Od­cho­dzą.

***********

Sce­na IV

***********

Noc. Ogród nad Wi­lią... na gó­rze wi­dać bia­ły wiel­ki pa­łac, na dru­giej stro­nie Wi­lii — cha­tę ry­bac­ką.

SZCZĘSNY
sam

Pa­trząc na te gwiaz­dy du­sza moja wy­ry­wa się do nie­ba. Gdy­by roz­sze­rze­nie i wznio­słość my­śli, jaka prze­la­tu­je bły­ska­wi­ca­mi przez moję du­szę, były na­tu­ral­nym sta­nem czło­wie­ka — i nie zni­ka­ły ze słoń­cem: czło­wiek ten był­by wiel­kim bo­ha­ty­rem... a przy­naj­mniej był­by szczę­śli­wy uczu­ciem we­wnętrz­nym wiel­ko­ści i dumy...

GŁOS DA­LE­KI

O! ho!...

SZCZĘSNY
świsz­cze

To on... Nie spóź­nił się o kwa­drans...

Przy­pły­wa łód­ka — Nie­zna­jo­my czło­wiek w sze­ro­kim płasz­czu wy­sia­da na brzeg.

NIE­ZNA­JO­MY

Cze­ka­łeś na mnie?

SZCZĘSNY

Krót­ko...

NIE­ZNA­JO­MY

Na­my­śli­łeś się?

SZCZĘSNY

Głę­bo­ko — i pła­sko...

NIE­ZNA­JO­MY

Czy mo­że­my li­czyć na cie­bie?

SZCZĘSNY

Nie...

NIE­ZNA­JO­MY

Ale ja ci urę­czam, że na­sza spra­wa pew­na...

SZCZĘSNY

Więc ja waru nie­po­trzeb­ny...

NIE­ZNA­JO­MY

Nie­po­trzeb­ni są prze­ciw­ko nam!

SZCZĘSNY

Nie­po­trzeb­ni jed­nak mu­szą żyć, bo nie wie­dzą, jak być na świe­cie, a nie zaj­mo­wać dwóch stop zie­mi... Czło­wiek, póki żyje — dwie tyl­ko, jak umrze — sześć stop po­trze­bu­je miej­sca... Po­każ mi ja­kie El­do­ra­do dla nie­po­trzeb­nych lu­dzi, a będę ci bar­dzo wdzięcz­ny... wy­sta­ram się o oby­wa­tel­stwo w kra­ju nie­po­trzeb­nych...

NIE­ZNA­JO­MY

Nie wiem, co mam o to­bie my­śleć, pa­nie kol­le­go...

SZCZĘSNY

Myśl o mnie tak, jak ja o so­bie my­ślę... Raz zda­je mi się, że je­stem za­nad­to wiel­ki, abym mógł sko­nać na bru­ku mię­dzy bi­ją­cą się zgra­ją — i prze­ciąć nie­wia­do­mą śmier­cią ży­cie prze­zna­czo­ne do wiel­kich czy­nów... dru­gi raz zda­je mi się, że je­stem tak mały — tak mały... że nie ma czym na­bić har­ma­ty...

NIE­ZNA­JO­MY

Po­święć się wiel­kiej spra­wie, a uro­śniesz z wy­pad­ka­mi...

SZCZĘSNY

Otoż tu nie­szczę­ście, że wy­pad­ki wy­da­ją, mi się raz tak wiel­kie, że nie smiem sta­nąć przy po­są­gu ol­brzy­ma, bo­jąc się, aby mnie lu­dzie nie wzię­li za kar­ła... dru­gi raz wy­pad­ki wa­sze zda­ją mi się tak małe, że boję się roz­gnieść lu­dzi cho­dząc nie­uważ­nie...

NIE­ZNA­JO­MY

Bądź zdrów... szko­da mi cie­bie...

SZCZĘSNY

Gdy­bym co za­czął — skoń­czył­bym... To bie­da, że nic za­cząć nie mogę... Gdy­bym był Rzy­mia­ni­nem, za­czął­bym od okrop­nej rze­czy... Wczo­raj śni­ło mi się o niej... a oczy mia­łem otwar­te...

NIE­ZNA­JO­MY

Masz te­raz twarz za­bój­cy!

SZCZĘSNY

Okrop­niej­szą... Znów mi się śni... Bądź zdrów... bądź zdrów... Mam tu­taj ren­dez-vouz mi­ło­śne...

NIE­ZNA­JO­MY

Żal mi cie­bie, Szczę­sny...

SZCZĘSNY

Nie ża­łuj... nie ża­łuj! Ja uży­wa­ni ży­cia...

NIE­ZNA­JO­MY

Więc nie chcesz być z nami?

SZCZĘSNY

Nie chcę... nie mogę...

NIE­ZNA­JO­MY

Ko­le­dzy moi [osą­dzą] cie­bie tchó­rzem...

SZCZĘSNY

Bę­dzie to bar­dzo za­smu­cać mego ojca...

NIE­ZNA­JO­MY

Są­dzę, że jesz­cze się zo­ba­cze­my ra­zem... masz czas do ju­tra... Bądź zdrów!

Od­cho­dzi.

SZCZĘSNY

To jest prze­cie — to się na­zwać może po­sta­no­wie­niem... Od­rzu­cam dziś od sie­bie mary... Ty, kwiat­ku błę­kit­ny, zwię­dły we wło­sach Sal­ly... rzu­cam cie­bie tak­że na fale... to się na­zy­wa tak­że po­sta­no­wie­niem... Jak się te ryb­ki plusz­czą we­so­ło na błę­ki­cie rze­ki!...

[Woła.]

Ma­ry­no!

Świa­teł­ko po­ka­zu­je się w cha­cie ry­ba­ka...
Sły­chać głos.

Pły­nę...

SZCZĘSNY

Jak Ne­re­ida...


Czy­taj da­lej: Akt 2

Czy­taj da­lej: Jasna kolęda – Juliusz Słowacki