Płaszcz

Autor:

STÓJKOWY: Patrzę ja, patrzę i nadziwić się nie mogę, z jakim szykiem chodzi Sankt Petersburg — Sankt Petersburg stolica. Wielkie miasto — kamienne, granitowe, z woli i rozkazu imperatora Piotra na fińskich moczarach zbudowane. Chciał — i miał. I wyrosło w błocie miasto, aż podziw bierze. Dużo w nim ulic i placów, ale pierwsza ulica — Newski Prospekt. Nie ma nic lepszego, nic piękniejszego nie ma. Wymyślili Niemcy Paryże i Londyny, ale takiej ulicy nie wymyślą. Nie ulica, sama żywa fantasmagoria. Chodzą sankt-petersburżanie i po innych ulicach, po Litiejnej, po Morskiej, po Grochowej, ale nigdzie z taką gracją nie kroczą, jak po Newskim Prospekcie. Ledwo stąpisz — już się inaczej czujesz. A i dla mnie władzę sprawiającego, największa radość, największy honor, kiedy na Newskim posterunek wypadnie. Co jest ojczyzna nasza, Rossyjanie? Ojczyzna nasza jest summa guberni, powiatów, miast, miasteczek, wsi i w ogóle miejscowości, gdzie czynne są państwowe urzędy administracyjne. No, a gdzież, bracia Rossyjanie, narodzie prawosławny, najwspanialsze i najznamienitsze mieszczą się urzędy, ministerstwa i kancelarie, jeżeli nie w Sankt-Petersburgu? Stąd jego splendor. O — sam pępek urzędowy ogromnego naszego państwa, ten Sankt-Petersburg, a jego znów pępek jest ten Prospekt przepiękny. Więc, kiedy tu stoję — poczuwam się; ducha władzy czuję w każdym fibrze ciała.

Kogóż tu nie spotkasz? I kupca w szerokim watowanym kaftanie, i prostego chłopa w kożuchu, i filuterną damę, której pod modny kapelusz zaglądają panowie oficerowie, brzęcząc szablą i ostrogami, pokręcając napomadowane wąsiki — a dama kokietuje pończoszką i tylko nóżkami szur-szur. Co za nóżki! Zobaczysz tu i zagraniczne guwernantki i cudzoziemskich guwernerów, prowadzących na spacer swoich pupilków w batystowych kołnierzykach; ważnie chodzą angielskie Dżonsy i francuskie Koki, blade missy i różowe madmuazele, tłumacząc dziatkom co "Good bye", a co "Bonjour". Kroczy Newskim Prospektem i solidny ojciec rodziny z małżonką pod rękę, staje przed wspaniale oświetloną wystawą magazynu, oblicza w myśli, co będzie mógł kupić, gdy się gratyfikacja trafi. Pani małżonka wzdycha: "Ach, kapelusz. Prosto z Paryża." — Strach powiedzieć, ale i generał sunie czasem własnoręcznie przez Newski Prospekt, jak zwykły człowiek. Ważny, potężny, sapie, brodę gładzi z zadowoleniem, uśmiecha się łaskawie. A na innej ulicy nie uśmiechnie się. Tylko tutaj.

Bo najwięcej chodzi po Newskim Prospekcie urzędników — ze służby na służbę, choćby miał kawałek drogi nałożyć, a przecież nie wytrzyma i Newskim pójdzie: ot, po prostu popatrzeć, oczko puścić komu należy, pokazać swój mundur nowy lub płaszcz, pogapić się na sklepy. Chodzą radcy tytularni, radcy nadworni, kolegialni rejestratorzy, gubernialni sekretarze, jedni prędzej, drudzy wolniej, młodzi z taką miną, jakby wcale przez sześć godzin nie siedzieli w urzędzie, starzy poważnie, z całym archiwum w głowie — i tak od rana do wieczora rojno i gwarno na Newskim Prospekcie.

Ej, publika, na bok, uwaga, generał jedzie. Drogę, drogę! A ty, czegoś się na środku ulicy zagapił? Uciekaj! Co to? Porządku nie znasz? Ja tobie tu zaraz pokażę zbiegowisko robić! Dokumenty. Kto? Akakij Akakjewicz Baszumaczkin? Urzędnik? Do biura? A, przepraszam. Przechodzić, przechodzić. A na drugi raz uważać. Generał mógł pana przejechać — i byłaby nieprzyjemność dla niego.

Scena 1

W urzędzie

Kilka stołów. Szafa z aktami. Portret cara (Mikołaja I). Woźny czyści klamki na glanc. Zegar wybija ósmą. W tej samej chwili wchodzi Akakij Akakjewicz. Biegnie do pieca, grzeje ręce, przestępuje z nogi na nogę. Woźny nieomal nie zwrócił uwagi na to, że Akakij wszedł.
Akakij Nie było go, nie było, a jak wziął to — o. Do kości. Dzień dobry, Piotrze.
Woźny Dzień dobry. Kto wziął?
Akakij Mróz.
Woźny No, pora jego teraz. Latem nie złapie, bo nie jest jego pora. A zima jest jego pora. Dlatego.
Akakij Tak, tak, ale zawsze byłoby lepiej, żeby nie tak zaraz... tego... mocno... bo aż ręce grabieją i pisać nie... nie tego.
Woźny A jemu co pańskie pisanie? On jest mróz, nie pisarz. On wie swoje: wyznaczone mu, żeby zima, to zima. A latem żaden jego interes. Dlatego.
Akakij (roztarł ręce, zasiadł do biurka) Tak, latem to nie, ale zimą to... czasem bardzo. Cóż to takie glancowanie, Piotrze?
Woźny Żeby blask.
Akakij A... a po co?
Woźny Musi być. Dlatego. Bo wizyta spodziewana. Generał na inspekcję. W piątym był i dziś do nas podobno. Więc musowo blask. Dlatego.
Akakij (pisząc) No tak, racja. Jak generał, to rzeczywiście. Koniecznie i bezwarunkowo. To, Piotrze, samo przez się jakoś: jak generał to blask. Spojrzy człowiek, a tu ordery, szlify, akselbanty, epolety, wszystko, nawet oczy — glanc.
Woźny Wyższa światłość, z samej władzy płynąca. Jedno słowo: firmament. A od pana radcy, bez urazy, nijakiego blasku. Proszę zamknąć oczy i tylko pomyśleć: rzeczywisty tajny radca. I co przed oczyma? Gwiazdy, komety, meteory, cały fajerwerk potęgi. A taki radca tytularny, jak pan? Zamykam oczy i co widzę? Ledwo się coś tam ćmi: łojówka za dwa grosze. A dlaczego? Dlatego. (wychodzi)
Akakij (mruczy pod nosem, pisząc) To już prawda... że co do tego, to nawet w samej rzeczy... i nie można, żeby... bo to rzeczywiście... tego...
(wbiega Rastopyrkin, zaaferowany młody urzędniczek, wykwintniś)
Rastopyrkin Słyszał pan? Słyszał pan? Zresztą, gdyby nawet pan słyszał, to by pan i tak nie zrozumiał. (wybiega)
Akakij (spokojnie przepisuje; wbiega Kandelabrow)
Kandelabrow (mówi do Piotra, w drzwiach) Powinni uprzedzać, mój Piotrze, absolutnie powinni uprzedzać. Jakże tak można? (wchodzi) Słyszał pan? (macha ręką z miną: co ja tam będę do tego jołopa Baszmaczkina gadał? Wchodzi Afroditow, który ma stale zdziwioną, jakby przerażoną minę)
Afroditow Słyszałeś? Powinni uprzedzać.
Kandelabrow Moje słowa. Powinni uprzedzać.
Afroditow Nie wiesz, czy będzie przeglądał akta?
Kandelabrow No, sądzę, no, chyba, bo po cóż by inaczej przychodził?
Afroditow Bożeż ty mój, Boże!
(Rastopyrkin wraca)
Rastopyrkin Słyszeliście? Informowałem się w trzecim. Kowalenko mówi, że straszny. I zwraca wielką uwagę na uniform. Jak leży mój frak? Czujesz perfumy? Żanetta. Sądzisz, że poczuje? A zresztą, czy nie wolno?
(Akakij spokojnie pisze. Wchodzą jeszcze dwaj urzędnicy i gwałtownie starają się doprowadzić do porządku papiery na swoich biurkach. Piotr kilkakrotnie przebiega przez scenę i znów znika. W ogóle zaczyna się nerwowa bieganina jakichś urzędników, woźnych, koncypientów itp. figur. Rośnie nastrój tremy i rozmaitych urzędniczych lęków. Wreszcie wpada zdyszany naczelnik kancelarii — Kozodojew)
Kozodojew Panowie słyszeli? No, co robić? Czy ja chciałem? Czy wiedziałem? Nagle przychodzą do biura i mówią mi, że lada chwila.
Rastopyrkin Podobno bardzo surowy formalista.
Afroditow Bożesz ty mój, Boże!
Kandelabrow Moje najniższe i najgłębsze uszanowanie, panie naczelniku, ale powinni uprzedzać.
Kozodojew Ale jak nie uprzedzili, to trudno. Za późno już. Spokój panowie. Spokój. Guziki, panowie. (ogląda urzędników od stóp do głów) A gdzie ten... jak go? Baszmaczkin.
Akakij (wstaje)
Kozodojew Jak pan wygląda? To jest wygląd urzędnika czwartego departamentu? Piotr. Oczyść go. Czy pan w stodole spał, czy w chlewie? I na litość Boga, zabrać z przedpokoju to jego paletko, tę kapotę przeklętą. Jeszcze by tego brakowało, żeby generał zobaczył ten psu z gardła wyciągnięty łach.
Afroditow Bożesz ty mój, Boże!
Kozodojew Piotr! Piotr!
Piotr (wpada) Panie naczelniku. Melduję, że właśnie zajechał. Dlatego.
Kozodojew Panowie, siadać i nic nie robić... to jest... pracować... jakby nigdy nic... Spokój. Spokój. Guziki. (ostatnie nienawistne spojrzenie na Akakija) Uch, ty...
(wchodzi Jego Ekscelencja generał Jerichon Jerichonowicz Gromotrubow. Mnóstwo orderów, wstęg, brzękadeł. Mars na czole, wspaniałość i potęga. Za nim wiotki, elegancki adiutant. Urzędnicy stoją jak żołnierze. Pierwszy od widowni — Akakij, ostatni — naczelnik Kozodojew)
Gromotrubow (przez chwilę przygląda się surowo urzędnikom, potem chrząka. Potem mówi: "tak jest" — ma takie powiedzonko, które często wtrąca. Wreszcie zwraca się do urzędników) Witam panów. Szef biura, proszę?
Kozodojew Iwan Agafonowicz Kozodojew, asesor kolegialny w randze majora, kawaler orderu św. Stanisława trzeciego stopnia z mieczem, naczelnik oddziału czwartego departamentu szóstego, ma zaszczyt najuniżeniej zameldować waszej ekscelencji, że w powierzonym kierownictwu mojemu biurze praca postępuje w przewidzianym przez regulamin porządku (adiutant daje ręką znak, że stoi za blisko generała, Kozodojew cofa się)
Gromotrubow Tak jest. Panowie urzędnicy?
Kozodojew Mam zaszczyt najuniżeniej zaprezentować waszej ekscelencji: sekretarz kolegialny Rastopyrkin, sekretarz gubernialny Afroditow, rejestrator kolegialny Kandelabrow i radca tytularny Baszmaczkin.
Gromotrubow (patrząc ponad głowami urzędników, nie widząc ich) A tak, w ogóle, zadowoleni panowie?
Urzędnicy (chórem) Zadowoleni, wasza ekscelencjo.
Gromotrubow Krzywda żadna się nie dzieje?
Urzędnicy (j. w.) Żadna, wasza ekscelencjo.
Gromotrubow To dobrze. Tak jest. Zadowolenie... to bardzo pomyślne uczucie. Powiem nawet, że na zdrowie dobrze wpływa. A z niezadowolenia — kwasy, nawet obstrukcja. Cha-cha-cha...
Urzędnicy Cha-cha-cha...
(adiutant tym samym ruchem ręki daje znak, aby się zbyt głośno nie śmiać. Młodzieniec ten przez cały czas zajęty jest oglądaniem i polerowaniem o rękaw munduru swych paznokci)
Gromotrubow A teraz... hm... tak jest... chciałem powiedzieć panom parę słów. Słów może ostrych, ale istotnych, powiem nawet: ojcowskich. Bo ja, panowie, jestem nie tylko zwierzchnikiem waszym, ale i do pewnego stopnia ojcem, który pragnie wychować swoje dzieci. Surowo — ale sprawiedliwie. Ostro — ale w tej ostrości jest idea, zamierzenie pedagogiczne. Mianowany reskryptem Jego Cesarskiej Mości na to stanowisko, pragnę zapoznać się ze swoimi podwładnymi, poinformować ich o celach mojej pracy na gigantycznym terenie działalności państwowej. Tak jest. Panowie powinni sobie uświadomić, że jesteście śrubkami lub — jak kto woli — kółeczkami kolosalnej machiny państwowej, pracującej dla celów wyższych, celów, przekraczających często możność zrozumienia przez was ich istoty, słowem: dla owego ideału, jakim jest doskonały, sprawnie działający aparat państwowy potężnego, kolosalnego mocarstwa. Co to jest śrubka panowie? Śrubka jest to coś wkręconego, coś, co trzyma, przytwierdza. Tak jest. A cóż to jest kółko? Kółko — to coś takiego, co się obraca. I jeżeli choć jedna śrubka olbrzymiej machiny jest źle wkręcona, jeżeli choć jedno kółeczko nieodpowiednio się obraca — wtedy cała straszliwa w swej mistycznej wspaniałości genialna aparatura narażona bywa na szwank. Tak jest. Dlatego zwracam baczną uwagę panów, aby każdy na swoim stanowisku miał to poczucie, że będąc mikroskopijną cząsteczką składową gigantycznego, skomplikowanego motoru, jest odpowiedzialnym za jego nienaganne, nieprzerwane a precyzyjne działanie. Bo oto jakieś drobniutkie kółeczko zazębia się o inne, a ono znów wprowadza w ruch już nie kółeczko, lecz kółko, to kółko ma już kontakt z większym kołem, to ostatnie zaś, tak jest, porusza już ogromne kolisko rozpędowe całej niepojętej, kolosalnej, wyższą siłą gnanej maszyny. Jak zdobyć to poczucie? Karnością, subordynacją, dyscypliną. Panowie słyszą? Dyscypliną, subordynacją, karnością. Dlatego uprzedzam panów, że w poczynaniach swoich, mających na względzie wyłącznie, tak jest, nieogarnioną wielkość i potęgę imperium rosyjskiego oraz najmiłościwiej z bożej łaski panującej nam dynastii, kierować się będę surowością i jeszcze raz surowością. Hierarchia kółek. Hierarchia śrubek. Czy panowie rozumieją? Nie zniosę najdrobniejszego uchybienia. Nie pozwolę na żadne takie czy owakie, czy temu podobne. A jeżeli kto przypuszcza, że będę tolerował takie czy owakie, czy temu podobne, to panowie mnie nie znają. U mnie tego nie ma. Ja, panowie, potrafię być straszny. Tak jest. Uprzedzam także, że będę tępić wszelkie szkodliwe liberalizmy, modną teraz fantastykę myślową oraz inne fermenty zaprzątające ostatnio głowy młodzieży. Te wszystkie frywolne idee proszę na cztery wiatry wypędzić. Czy panowie rozumieją? (pauza. Potem już łagodniej) Ale, gdyby kto z panów miał jakie wątpliwości, jakiś problemat do rozwiązania, to niech się do mnie zgłosi, jak do ojca. Po prostu niech złoży u dyrektora mojej kancelarii pisemną prośbę o audiencję, dyrektor przedstawi ją zastępcy mego adiutanta, zastępca adiutantowi, ten sekretarzowi prywatnemu, a on już mnie. Kończąc, jeszcze raz przypominam panom, że machina państwowa, ta kolosalna, gigantyczna, astronomicznych rozmiarów sięgająca machi...
(Akakij czknął głośno)
Gromotrubow Co?
(adiutant odpowiedni gest ręką. Urzędnicy przerażeni)
Gromotrubow Co takiego? Kto to śmiał? Co to było?
Akakij Wasza... Eks... przepr... ja...celencjo...praszam... mimo woli... ka... kapusta...
Gromotrubow (oszołomiony, jakby spadł z księżyca) Kto? Kapusta? Gdzie kapusta?
(Kozodojew — w rozpaczy, urzędnicy z trudem powstrzymują śmiech, adiutant tłumaczy ekscelencji na ucho)
Gromotrubow Nic nie rozumiem. Co? Fizjologia? Nie wiem. Nie pozwolę. (do Akakija) To pan? Jak pan smiał? Czy pan nie rozumie, kto przed panem stoi? Czy pan sobie zdaje sprawę? Ja panu pokażę kapustę! Kto pan jest?
Kozodojew Wasza ekscelencjo...
(adiutant daje mu znak ręką, aby się nie wtrącał)
Akakij (odjęło mu mowę, bełkoce) Aka...ka...ka...ra...ra...
Gromotrubow No?
Akakij Radca tytularny Akakij Akakjewicz Baszmaczkin.
Gromotrubow Jak? Akakij? A to co znowu — Akakij? A gdzie kapusta?
Akakij Kapusta właśnie wczoraj i... tego... Akakij Akakjewicz...
Gromotrubow Jakij? Akakij?
Akakij Akakij, Akakja syn, Baszmaczkin, radca tylu... lytu... tulularny...
Gromotrubow (do adiutanta) Est-ce que tu connais un nom pareil. Akakij? (do Akakja) Jest takie imię? (udobruchany) Skąd pan, na litość Boga wytrzasnął Akakja?
Akakij Wasza generalicjo... ekscelencjo... ja tego... kancelaryjny urzędnik jedenastej kategorii... 33 lata służby... nie śmiem prosić... przeprosić... że (czknął z przerażenia)
Gromotrubow Zaraz, zaraz... Dać mu wody. Tak jest. No już. Rozumiem. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego Akakij? Znam różne imiona, ale pierwszy raz słyszę, żeby ktoś był Akakij. Czy jest taki święty w kalendarzu? Kiedy się pan urodził?
Akakij Ośmieliłem się... tego... mimo woli... w nocy na 23 marca.
Gromotrubow No i co?
Akakij Mama nieboszczka leżała jeszcze w łóżku... a z prawej strony stał Iwan Iwanowicz Jaroszkin, urzędnik kancelarii senatu, a z lewej żona dzielnicowego, Irina Siemionowna Biełobriuszkowa... wielkiej... tego... cnoty kobieta... mama kuma... I w szkole także się śmieli.
Gromotrubow No, ale gdzie Akakij? Skąd Akakij? Cha-cha-cha.
(urzędnicy, patrząc na rękę adiutanta, śmieją się)
Akakij Właśnie. Więc powiedzieli mamie, żeby otworzyła kalendarz na chybił trafił... żeby tego... No, to więc nieboszczka otworzyła... I trafiła na trzy imiona: Mokja, Sosja i męczennik Chordarat. To mama powiedziała: "Nie... takie jakieś... nie tego imiona..." To w innym miejscu kalendarz otworzyli... to znowu wyszło Trifilij, Duła i Warachasij... I też mama nie chciała, że takie imiona wszystko niepo... tego... Żeby jeszcze Waradat albo Warzich... ale od razu Warachasij. — Potem — Pawzikachij i Wachtisij... Aż mama w łóżku zapłakała... Już widzę, powiada, co za los mojej dzieciny. Nie ma co. Niech się już po ojcu nazywa... Ojciec był Akakij... niech i syn będzie Akakij... I tego... dlatego przepraszam pokornie...
Gromotrubow Hm... Tak jest. Ale dalej nie wiadomo skąd Akakij. No, dobrze. (surowo) A na drugi raz niech się pan nie zapomina. Pańskie szczęście, że natrafił pan na mój dobry humor.
Akakij (chce jeszcze coś powiedzieć, ale adiutant ręką daje znak, że dosyć)
Gromotrubow Więc na czym to ja się zatrzymałem?...
Kozodojew (który przez cały czas obrzucał Akakja wściekłymi spojrzeniami) Wasza ekscelencja raczyła zaznaczyć, że astronomiczne rozmiary...
Gromotrubow A tak. No i właśnie. Wobec tego proszę się zabrać do pracy. Żegnam panów. (wychodząc, do adiutanta) Akakij. Jamais de la vie.
Akakij (natychmiast po wyjściu ekscelencji czmychnął do swego biurka i z lubością, "tak, że na twarzy można przeczytać każdą literę" jak mówi Gogol, zabrał się do przepisywania. Jak gdyby nic się nie zdarzyło; jak gdyby nie było wcale tej groźnej wizyty i incydentu z czkawką. Spokojnie i cicho będzie siedział aż do chwili, kiedy się zerwie z krzesła i krzyknie "Zostawcie mnie". Urzędnicy gorączkowo rozprawiają o wizycie; oprócz nich zjawiło się kilku innych, z innych oddziałów, dowiedzieć się "jak było?" Wszystko wre jak w ulu)
Kozodojew (z pasją rzuca się na Akakja) Co to miało znaczyć panie Baszmaczkin? Jak pan śmiał? Stary bałwan. Nie wstyd mu. Historyczna, można powiedzieć, wizyta, a on z kapustą. Ale ja pana nauczę. Pan będzie u mnie widział. Taka śrubka, takie kółeczko bez mózgu w głowie i ośmiela...

c.d.n

Czytaj dalej: Do prostego człowieka - Julian Tuwim