W cichej miłości płynie dzień za dniem,
Ciągleśmy z sobą i zawsze ci sami,
W cichej miłości płynie dzień za dniem,
A jakaś groźba wisi wciąż nad nami.
Jakiś niepokój, jakaś skryta myśl
Wiecznie nam oczy zadumą przysłania,
I trwożnym jutrem żyje nasze dziś,
i śmiercią wioną nasze pożegnania.
Dzień za dniem idzie i za rokiem rok
W tej niezgłębionej, bolesnej miłości;
Jak nad przepaścią, tak stawiamy krok,
Cisi jak miłość i jak miłość prości.
Aż przyszła jesień, jesień moich dni…
I to, co gwałtem chcieliśmy odegnać,
Zabłysło nagle jak oczy i łzy:
Że przyjdzie nam się na długo pożegnać.
Będziesz mnie żegnać, jak się żegna żal:
Żal, którym żyłaś długie dni żywota…
Zostanie po mnie szara, przykra dal
I bezbolesność. Nawet nie tęsknota.
Tak dziwnie będzie… dzień pójdzie za dniem,
A każdy wieczór, każda noc przypomni,
Że było… nie ma… że stało się snem
I żeśmy w domach swych – ludzie bezdomni.
Płateczek zeschły… jakiś dawny list
Będą nam krwawą niezgojoną blizną…
Jak liściom, gnanym przez wichrowy świst,
Żaden już kraj nam nie będzie ojczyzną…
Może ci czasem obłąkany ptak
Skrzydłem o szybę trwożnie załopoce…
Może ci wtedy będzie żal i brak
Smutnych mych oczu w długie smutne noce…
Może ci czasem wspomnienie jak kruk
W zmierzchowej chwili złowróżbnie zakracze…
Wtedy ci dziecię przypadnie do nóg,
Pytając: „Czego mamusia tak płacze?”
Przyjdź wtedy do mnie… Nie powiem ci nic…
Lecz ktoś przesmutny stanie między nami
I powie szeptem zadumany widz:
„Jużeście inni – a wiecznie ci sami…”
18 IX 1916