Krzew dzikich malin piął się nad rowu odmęty.
W rowie żył rak poważny, mchami obrośnięty.
Obskurant ten zacofany
chodząc tyłem, postępu nie rozumiał wcale, —
całe życie przepędzał w kanale...
Malina ponad wodą bujnie rozwieszona
była — czerwona.
Stąd rak wiódł z nią wieczne
dysputy społeczne
i polityczne rozmowy:
on był ugodowy,
podczas gdy ona troszeczkę
zakrawała na Esdeczkę. —
Wspólnie więc zaklinali się na wszystko w świecie,
że żadne burze, zamiecie,
moc żadnych prądów
nie zdoła zmienić ich trwałych poglądów.
Na to wiatr, który kwestje te świetnie rozumiał,
tak im zaszumiał:
»Pogódźcie się, nie bądźcie wiecznie zaperzeni,
bo niemasz w światów przestrzeni
rzeczy, której Czas nie zmieni...«
— — — — — — — — — — — —
Potem rak jakoś więcej siadywał w swej wodzie
o chłodzie, —
malina bardziej wznosiła jagody
ku słońcu z nad stęchłej wody,
tak, że się nie widzieli czasu kopę całą.
Nakoniec, jakoś się stało,
że po rozłące znów się spotkali... na stole!
i, poznając losów wolę,
przekonali się naocznie
jak dalece się wiatru sprawdziły wyrocznie.
— — — — — — — — — — — —
Czas zmienił wszystko,
nieodgadniony i nieprzenikniony:
rak z zacofańca — teraz był czerwony,
malina zaś — w konserwie, wiec konserwatystka.