Zawsze ciebie widziałem w cieniach mej przeszłości
I twojego początku dociekam daremnie.
Nie wiem, czy jesteś synem nocy czy światłości —
Jedno tylko wiem, cieniu: — żeś zrodzony ze mnie.
Było to w czasach, których nie objąć wspomnieniem —
Bo pamięć ma nie sięga nawet do kołyski —
W czasach, co dawno zmierzchły i dni swych przebłyski
W cień rzuciły... i stały się wraz z tobą — cieniem.
I jeno żyje we mnie ta myśl podświadoma,
Która niejasne słowa fantazji mej szepce —
Żem już wtedy cię chwytał drobnemi rękoma,
Gdym z tobą, jak brat bliźni, wraz leżał w kolebce.
Nie chwyciłem cię ręką, lecz chwyciłem wzrokiem —
Byłeś pierwszem wrażeniem, jakiegom ja doznał.
Oszołomiony zjawisk nieznanych natłokiem
Dzięki tobie-m kształt pierwszy, pierwszy ruch rozpoznał.
I może-ś tak znienacka włóczył się wokoło,
I pozorami rzeczy różnych mnie omamiał,
Że nieraz cień przestrachu kładł się na me czoło,
I żem cień odtąd często z lękiem utożsamiał.
Odtąd... bo odtąd coraz częściej się kojarzysz
Z mojemi wspomnieniami, cieniu mój posępny!
Gonisz pierwsze me kroki — mych zabaw towarzysz —
Proszony — nieproszony — ale nieodstępny.
Jako rówieśnik, rosłeś ze mną jednocześnie,
Ze mną spać szedłeś wczesną godziną wieczorną,
Lecz nieraz, jak żak-łobuz, bawiłeś mnie we śnie
Figlami — lub straszyłeś postacią potworną.
A widząc, iż się tobą trwożę lub ciekawię,
Takeś już zbisurmaniał i tak zezbereźniał,
Żeś takie same figle płatał mi na jawie
I wciąż mnie naśladował — lub częściej przedrzeźniał.
Podobniśmy do siebie — jak dwie rzeczy bliźnie;
Lecz ty, snać chcąc zaznaczyć różność naszych natur,
W żywe oczy urągasz mojej podobiźnie,
Przerabiając ją w tysiąc śmiesznych karykatur.
Jakbyś kładł moją postać na łożu Prokrusta,
Umiesz jej tuszy dodać albo wzrostu odjąć.
Nie wiem, czy to złośliwość czy swawola pusta, —
Czy jesteś mym obrazem, czy moją parodją.
Nie wiem — bo mi nie dano spojrzeć w twe źrenice,
Z którychbym myśli twoje czytał i zamiary;
Płaskie i ciemną sadzą zatarte masz lice,
Jesteś, jak widmo — wiotki, bezoki i szary.
Nie wiem, czy ci źle ze mną czy dobrze. Wiem jeno,
Że przez dzień cały chodzisz ze mną, jak najęty
I niezrażony żadną przygodą ni sceną
Natrętnie i wytrwale włazisz mi na pięty.
Włóczysz się wszędzie za mną, jak stary pieczeniarz,
Do moich nóg przykuty, jak do progu listwa;
Aż czasem sobie myślę, że pewno oceniasz
Korzyści, jakie ciągniesz z mego towarzystwa...
Lecz gdy nadciągną chmury lub wieczór się zmierzchnie,
Próżno wtedy, mój cieniu, szukam cię koło mnie;
Znikasz — jak w chwilach nieszczęść nieraz się rozpierzchnie
Rzesza druhów, rzucając druha wiarołomnie.
Lecz nie sądzę cię ostro; — bo jak moje życie,
Tak i twoje się wiąże ze światła istnieniem.
Bo gdyby nie jaśniało słońce na błękicie,
Gdyby światła nie było, ty nie byłbyś — cieniem.
Nie przeszkadza to jednak, że gdy idę z tobą,
Ty — przez światło do życia powołany co dzień —
Na światło nie śmiesz wyjrzeć, lecz za mą osobą
Przed słońcem się ukrywasz, jak zły duch lub zbrodzień.
Skryty jesteś z natury. — Choć wciąż żyjesz ze mną,
Nigdym z twych ust nie słyszał żadnego wyrazu.
I gdym do ciebie mówił, to zawsze daremno
Przemawiałem — jak ów dziad — do swego obrazu.
Czasami, kiedy z tobą jedynie sam jestem
I gdy jestem trapiony myślami smutnemi,
To i ja nic nie mówię... ale zato gestem
Rozmawiamy ze sobą — jak dwaj głuchoniemi.
Lecz nigdy mi nieznany tej rozmowy wynik,
Bo gdy ręce załamię — gdy ból twarz mą ściąga,
Ty często me uczucia przedrwiwasz jak cynik,
A twarz twoja — czy nie twarz — śmiechem mi urąga.
Wiecznie milczysz — u stóp mych — szary towarzyszu...
I nawet nie pożegnasz mnie cichem westchnieniem,
Gdy spocznę — już bez ciebie — w grobowem zaciszu,
Gdy na wieki w zaświaty już odlecę — cieniem.