Jakże dziwna jest myśli siła czarodziejska!
Bo gdy nią dawne moje wspomnienia ogarnę,
to życiem dla mnie tętni nie śródmieście gwarne,
lecz ta — jedna z najcichszych — ulica przedmiejska.
Nie wiem, co ją tak rojną i tak ważną czyni,
że nad wszystkie ulice inne ją przeniosłem.
Bo czyż to rzecz tak wielka, że mieszkałem przy niej —
i to w czasie, gdy byłem dzieckiem niedorosłem?
Chodnik na niej był kiepski, a bruku — nie było,
i często na niej błoto świeciło rozkisłe.
Od kępy plant zbiegała kręto i pochyło,
a jakby rzeczny dopływ, wpadała wprost w Wisłę.
I co się może komu nieco dziwnem wydać,
na domach miała same numery parzyste,
a z nieparzystej strony było niebo widać
i na tle nieba wielkie wieżyce strzeliste.
Zielone, gęstwą krzaków porośnięte wzgórze
hardo się zaznaczało stoku swego zrębem,
dźwigając równie strome zębate przedmurze,
co ząb za ząb walczyło z czasu srogim zębem.
Lecz widziało się przecie, że w owych zapasach
zwycięży i rywala dumnego umniejszy
Czas-władca, co tu władał — już w zamierzchłych czasach —
i znał przeszłość i przyszłość tak jak wiek dzisiejszy.
Niewzruszony skargami ni krzywdą ni buntem,
szedł w niewiadomą przyszłość z przeszłości najdalszej,
twardszy od twardych głazów i od spiżu trwalszy,
choćby ten spiż był dzwonem i zwał się Zygmuntem.
Przeto z niebem gwarzyły dwie dumne wieżyce,
czasu i dziejów smętne rozważając szanse:
z jednej zegar wydzwaniał godziny, kwadranse,
a z drugiej dzwon ogłaszał święta i rocznice.
Tyle razy słyszałem serc spiżowych bicie — —
i wiedziałem, że już dnia minęła połowa,
kiedy, jako wskazówka, wieża zegarowa
wskazywała na słońce, stojące w zenicie.
A gdy noc owładała wielkim niebios stropem,
gdy jak wielka soczewka tkwił na niebie księżyc,
gdy migały gwiazd punkty, wówczas każda z wieżyc
stawała się jak gdyby wielkim teleskopem.
W chwile te, gdy sen zwodny uśmierza i zwalnia
szalone myśli ludzkie, od kół gwiezdnych prędsze,
nasze małe mieszkanie — tam na pierwszem piętrze —
patrzyło w gwiazdy, niby cicha dostrzegalnia.
W ojca mego pokoju nieraz w nocy owe
lampa długo, jak gwiazda promienna, płonęła —
i widać było jasną i natchnioną głowę,
pochyloną nad kartą olbrzymiego dzieła.
Jasne gwiazdy świeciły tym poczętym dziełom;
patronował im wiernie, jak druh i powiernik,
ten co w niebiańskich sferach wielki zdziałał przełom
i ziemię z posad ruszył, a zwał się — Kopernik.
Nigdy on tobie, ojcze, nie skąpił odwiedzin;
a za nim przychodzili też inni, co sami
byli iście jasnemi ludzkości gwiazdami,
jako odkrywcy nowych promienistych dziedzin.
Wsparci na niebie — jakby na wielkiej opoce —
wieńczyli czoło gwiazdą przejasną: ideą.
I rozmawiali z tobą w te gwiaździste noce
Leonardo da Vinci, Kepler, Galileo...
Umysł twój, jak ognisko we zwierciadle wklęsłem,
skupiał w sobie odległe wzajemnie promienie
i poprzez gwiazd pomosty snuł — przęsło za przęsłem —
drogę w niedostrzeżone czasy i przestrzenie.
Ten glob ziemski, niejasny, nikczemny i mały,
tobie złotych dróg gwiezdnych przesłaniała warstwa,
Wobec ogromu niebios śmieszne ci się zdały
wszelkie ludzkie potęgi, państwa i mocarstwa.
Wśród gwiazd (mawiałeś) niema podłości i zbrodni,
nienawiści i złości, przemocy i wroga.
Tam świat jasny, otwarty — tam się najswobodniej
żyje i najszczęśliwiej — bo najbliżej Boga!
Dzisiaj w świat ten odszedłeś, złocisty promieniu,
pitagorejska cudna muzyko mej duszy...
Czas, który zręby murów i wieżyce kruszy,
kres położył twojemu ziemskiemu istnieniu.
Choć z wieży bije zegar, ty ulicą znaną
nie podążasz na wykład do starej uczelni,
boś nawiedził tę szkołę gwiezdną i świetlaną,
gdzie się wiecznych prawd Bożych uczą — nieśmiertelni!
A gdy cię przywołuję mem tęsknem wspomnieniem,
spraw, byśmy sobie nigdy nie byli dalecy!
Bądź moją jasną gwiazdą i mojem natchnieniem, —
Głowo, kochana Głowo, jak mawiali Grecy...