O zmierzchu zawsze wychodzę, przed wrota, przed wierzeje,
I długo czekam, i patrzę długo. Ale tylko niebo sinieje.
I dal się wyogromnia jak zwykle na przedwieczerz.
- Nic ciesz się - mówią sztachety - młodziutki, nie ciesz.
Nikt nie przychodzi, a ja czekam i jestem stroskany.
Aż mnie mroki, mroki, uwysmuklą u bramy.
A wówczas skrzypną zardzewione wierzeje
I przygniotą, zaduszą moją modrą, moją nadzieję.