I.
On mi dał życie, gdy z własnej istoty
Oddzielił cząstkę i w chaos ją rzucił,
Jaki panował w bezdennym przestworze.
Z nim byłem razem, przeczysty i złoty,
Nikt mi rozkoszy duchowej nie kłócił,
Bo nie cisnęły mnie ciała obroże,
A jeno dziwna, anielska powiewność
Rajskiej słodyczy dawała mi pewność.
II.
Z nim byłem razem; patrzałem, jak dłonią,
Strojną w znamiona wszechmocnej potęgi,
Oddzielał światy i wlewał im życie:
Już ziemia poi wiosenną się wonią,
Nad nią rozpięty łuk tęczowej wstęgi
I w lazurowym lśnią gwiazdy błękicie —
Już wszystko, w świętym złączone porządku,
Hymn dziękczynnego zanosi mu wątku.
III.
Jeszcze się ludy kołyszą w uścisku
Bladego zmroku — bez rannych upojeń,
I bez namiętnych do czynów poruszeń;
Jeszcze w gorącym, słonecznym odbłysku
Nie potwardniały dziecięcych urojeń
Nikłe postacie i siłą swych kuszeń
Nie przywabiły ich w sławy ramiona,
Co również jeszcze, jak oni, uśpiona.
IV.
W cieniu zielonych, wysmukłych kokosów
Znużony wielbłąd swój obrok zajada,
A przy nim syny Nilowej ziemicy:
Na ich to piersi z przejasnych niebiosów
Pierwszy raz spływa promienna kaskada,
Wyrywa z objęć bezdusznej martwicy,
Wlewa im ogień, przystraja ich świetnie
I każe dzierżyć berło tysiącletnie.
V.
Skarłowacieli zdrętwieją w podziwie,
Ujrzawszy szereg olbrzymich grobowców —
Smutną siedzibę faraońskich mumij!...
Ja niech w tem mojem zadumań przedziwie
Jeszcze raz wrócę do owych manowców,
Gdzie śród piramid palmowy liść szumi,
Gdzie hieroglifów niezatarta czarność
Opiewa z grozą rzeczy ziemskich marność.
VI.
Może raz jeszcze z swych ciemnic powstanie
Boski Ozyris i w żądzy miłosnéj
Dziewiczą Izys na wieki przykuje:
I Horus strąci Tyfona w otchłanie,
Przywróci chwile urodzajnej wiosny,
Dzieciom swym nowe rozkosze zgotuje,
Zapiekłą rolę swą stopą rozgrudzi
I »Miasto zmarłych« do życia przebudzi.
VII.
Darmo z Amentu przywoływać cienie:
Dusze, skazane na ogniste próby,
Ramzesowego nie ożywią grodu;
Ale ich wielkie, chociaż szorstkie, mienie
Przejmą wnet inni i zawrą z niem śluby
I owe kształty cielesnego chłodu
Rozgrzeją ciepłem zamyślonej Psychy,
Wielce plastycznej, pogodnej i cichéj.
VIII.
Witaj mi, ziemio przecudownej krasy,
Duchowa matko rozlicznych pokoleń,
Z obliczem wiecznie rozkosznem i świeżem!
Z tobą szły długo narody w zapasy —
Bez dostatecznych dziś jeszcze wyzwoleń
Zdobią się twojej Ateny puklerzem;
Każdy z nich wdzięk twój podziwia i, dumny,
Wlewa go w pieśń swą i swoje kolumny.
IX.
Witaj mi, ziemio! Znów wspomnień potęga
Pcha mnie napowrót w tę przeszłość daleką
I odzwierciedla mi życie Hellady:
Gaje oliwne, jak oko zasięga,
Na ziemię rosy tęczowe z nich cieką,
Niby łez krople płaczącej dryady,
Słońce wśród liści zielonych migoce
I stroi w blaski olimpijskie proce.
X.
Śród walk i igrzysk posiwiali starce
Śpiewają pieśni ślepego Homera
I budzą w młodych zapały i męstwo:
Rozgrzani, z dumą urągając Parce,
Która im wrota Erebu otwiera,
Nad najezdzcami odnoszą zwycięstwo,
Albo, szlachetni, w rozpaczliwych chwilach
Z Leonidasem giną w Termopilach.
XI.
Czas schować miecze, na rylec przekutem
W zimne marmury wlać ogień żelazem,
By jeszcze późne zachwycać potomki:
I, Fidyasza wyrzeźbiony dłutem,
Wstał, z Homerowskim spokrewnion obrazem,
Władzca Olimpu, wspaniały a gromki,
I, choć miał dłonie kamienne i lice,
Zdawał się na świat rzucać błyskawice.
XII.
Ale znam mitu powiewniejszą tkankę,
Jaką lud grecki w duchowej pogodzie
Potrafił z kłębka swych marzeń wysnuwać;
Znam tę uroczą nadziemską kochankę,
Widzę, jak w wiecznej jaśnieje urodzie,
Jak ją chce Amor całunkiem przykuwać,
Widzę, jak senną z krainy wesela
Sprowadza na świat ręka Praksytela.
XIII.
I oto leży, wyrzeźbiona w głazie,
Nawpół odziana, nawpół odsłonięta,
Nęcąca wdziękiem dziewiczych obnażeń;
Jej twarz namiętnej nie podlega skazie
I pierś nadmiarem pragnienia nie wzdęta.
Więc, cała wolna od dzisiejszych wrażeń,
Tak uśmiechami bawi się własnemi,
Jakby widziała niebo na tej ziemi.
XIV.
I długo była ludzkości odbiciem
Wpółnaga Psyche, i szczęścia śmiertelnych
Nie zakłócały zaświatowe żądze.
I była rozkosz, związana ze życiem —
Słodkie zachwyty bez szałów weselnych,
Jakie sprawiają niebieskie wrzeciądze,
Które na szczycie Golgoty odmyka
Konającego dłoń Nazarejczyka.
XV.
Tak więc spoczęła w wielkim popielniku
Starego świata władczyni, a po niéj
Kaskada nowych promieni wytrysła;
Pełno tęczowych barw w każdym promyku,
Bijącym jasno od wybladłej skroni,
Którą cierniowa korona przycisła —
Smutne świadectwo, że na poświęcenie
Lud własny rzuca swych przekleństw kamienie.
XVI.
I w płaszcz królewski dla podłej igraszki
Przyodzianemu, śród twardych gościńców
Spieszyć kazali i życie mu wzięli.
Patrzajcie! między strupieszałe czaszki
Stawili pręgierz i w gronie złoczyńców
Jako złoczyńcę i jego rozpięli,
I, gdy źrenica blednieje już z bólu,
Złorzeczą jeszcze: Bądź pozdrowion, królu!...
XVII.
A on przekleństwa kamieniem nie rzucił
Na tę brać swoją, co śmiała mu chłodzić
Puharem żółci jego spiekła wargę,
Jeno powiekę ku niebu odwrócił
I jął w mgle jego źrenicą swą brodzić
I przede Stwórcą szeptać cichą skargę:
Ojcze! dziś oni godziny me liczą,
Lecz niech im będzie krew moja słodyczą!...
XVIII.
I wnet z krwi kropel zaczęły się tworzyć
Zdroje rubinów, błyszczących jak zorza,
Co się każdego poranku rozlewa;
Wnet miały z piaskiem zmieszane łzy ożyć
Perłami, w które wiosenna dłoń hoża
Omdlałe kwiaty codziennie odziewa —
Wnet miały łzy te i pereł rumieńce
Splatać się w drogie męczenników wieńce...
XIX.
z krzyżem w swej dłoni i z krzyżem w swem sercu,
O przyrzeczonem myśląc wniebowzięciu,
Konały tłumne orszaki u tronów
Królów, co, leżąc na złotym kobiercu,
Tonęli w heter lubieżnem objęciu...
I długo jeszcze świeczniki Neronów,
Gwiazdami topiąc na nowem się niebie,
Gasły z wykrzykiem: »Chrystusie! dla ciebie!«
XX.
Był to czas duchów, co, walcząc bez znużeń
Umiały wzlatać do krain słonecznych,
Pojąc z wspólnego miłości się źródła;
Dalekie były im chwile zachmurzeń,
W tęczowych szatach, w pośrodku dróg mlecznych,
Miłość do nowych wciąż rajów ich wiodła,
W laur nowej siły zdobiła im czoło,
Że choć konali, konali wesoło.
XXI.
Lecz później zwisły białe natchnień skrzydła,
Postacie, strojne w czar anielskiej sławy,
Nie kołysały pogrążonych we śnie.
Czasami tylko niewolnicze sidła
I ten lód zimny i ten obłok mgławy
Roztopią ciepłe trubadurów pieśnie,
Lub w grubej nocy trwających zaciekle
Wstrząśnie Dantejski poemat o piekle.
XXII.
W zimnej mogile legł smutny wygnaniec,
Od ojczystego odsądzon dziedzictwa,
Gdy chciał rozsadzać ideałów kwiaty;
Ale z nim razem nie zagasł kaganiec
Boskiego światła, lecz skrami umnictwa
Ozłocił Włochy i strumień, bogaty
W zórz porankowych błyszczące korale,
Rozlał na światła zachmurzone fale.
XXIII.
I znów się zaczął wiek młodości święcić:
Ludzkość, co zgniłe zmieniła całuny
Na barwną szatę wiosennych odrodzeń,
Poczęły dźwięki sfer zaziemskich nęcić;
Brzmieniem miłosnej kołysana struny,
Tonie w potoku rozkosznych zawodzeń,
Wielbi »Mojżesza« marmurowe skronie,
Albo się kłania Sykstyńskiej Madonie.
XXIV.
Dziś te pomniki i pieśni odgłosy
Nie utraciły słonecznych kolorów,
A przecież ranek zaziemskich ułudzeń
Nie wabi tłumów brylantem swej rosy.
W niemym-li tylko podziwie tych wzorów,
Muszą pamiętać na zielsko utrudzeń,
Które kolcami zakrwawia im stopy,
Gdy idą zebrać na chleb żytnie snopy.
XXV.
Dzisiaj-to boleść i rozpacz ich ciska,
A jutro sobie tór mieczem nakréślą
I pójdą z ręką już zeschłą i trupią
Walczyć za rozkwit ziemskiego ogniska.
Lecz czyż im nieba zwycięstwa kwiat przyślą?
Czyż oni szczęście krwią własną okupią?
Czyliż to krwawych łez bezdenne morze
Wysuszą kiedy jasne szczęścia zorze?...