Z przyjściem jesieni

I.
Zbliża się jesień. Ten duch, co nad bytem
Nikłych wszechstworzeń niezłomnemi prawy
Od samych włada początków, błękitem
Budząc w nich życie słonecznym, śród wrzawy
Wichrów szumiących i śród deszczów łzawéj
Wysłał ją pieśni: niech na lice świata,
Choć jeszcze ogniem się pali, swój mgławy
Zarzuci welon i potem niech splata
W śmiertelny uścisk rękę — twardą rękę kata...

II.
Zbliża się jesień i na pustej roli —
Bez fal pszenicznych, które wiatr wiosenny
Z taką kołysał pieszczotą, powoli
Ślad swoich kroków wyciska brzemienny:
I oto gaśnie ostatni, promienny
Jaskier, co farb swych pożyczał od słońca:
Ostatnia róża w pochmurny, strumienny
Wpatrzona kryształ roni łzę i, drżąca
Na widok własnych kształtów, oczekuje końca.

III.
O prędzej, prędzej, ty zniszczeń aniele!
Niechaj od razu te kwiaty w boleści
Zimnej zastygną! Na ich wątłem ciele,
Które wiatr jutro rozproszy bez wieści,
Niech się ironią pierś twoja nie pieści!
Nie pragnij konań powolnych widokiem,
Gdy w każdem tchnieniu tysiąc skarg się mieści,
Zamrażać w sercu człowieka głębokiem
Zdrój życia, który raźnym płynąć ma potokiem.

IV.
O prędzej! prędzej! Przyspiesz takt symfonii
Posępnych skonów: niech głuche rozjęki
Wierzby bez liści i trawy bez woni,
Jezior bez blasków i róży bez miękkiéj
Sukni czerwonej, nie hamują ręki
Młodej zbyt wcześnie — o niechaj nie kłócą
Swymi akordy wesołej piosenki,
Którą wybrańcy dni wiosennych nucą,
Nim dłonie twe swym chłodem w zwątpienie ich rzucą.

V.
Zbliża się jesień... Ach! nie znam przyczyny,
Dlaczego wówczas dopiero w swą własną
Zaglądam duszę, gdy horyzont siny
I gdy się chmury zwieszają nad jasną
Powierzchnią wody, kiedy gwiazdy gasną
Z okiem przymglonem i gdy liść opada;
Dlaczego witam tę chwilę, jak przaśną
Uciech godzinę? Czemu na to »biada«,
Brzmiące dokoła, pierś ma hymnem odpowiada?

VI.
Czyż obraz śmierci, co dzisiaj zawisnął
Zblakłemi usty na sennej postaci
Tej smutnej ziemi i tak ją przycisnął
Kościstą dłonią, że aż oddech traci,
We mnie się jeszcze w swą grozę bogaci
I tak, jak siebie, obojętnym czyni
Na koniec istnień mej rodzonej braci?
Czyż moje serce w swej ciemnej świątyni
Ofiarną tylko składa cześć zniszczeń bogini?

VII.
Czyż miliony tych powiędłych liści,
Któremi dzisiaj śród piaszczystej drogi
Wiatr w rozpasanej pomiata zawiści —
Czyliż te czarne, bezkłose rozłogi
I strop ten, w blaski złocone ubogi,
Nie wyrwą z duszy przeciwko naturze,
Ostremi dzisiaj raniącej nas głogi,
Posępnych przekleństw, podobnych tej chmurze,
Co skrą błyskawic gromy zwiastuje i burze?

VIII.
Nie!... ja w rokoszu dziecinnym nie stanę
Przeciwko tobie, o matko, promieniem
Susząca ciepłym oczy, w łzach skąpane —
Wielka porodem i wielka zniszczeniem!
Nie! choć mnie dzisiaj razem z wszechstworzeniem,
Którego częścią jestem i atomem,
Napełniasz smutkiem i otaczasz cieniem —
Nawet nad własnych, drogich kolumn złomem,
Nie rzucę w pierś ci płonnym złorzeczenia gromem.

IX.
Ale się zawsze ukorzę przed tobą,
O słońce, życia początku wspaniały!
Wszak ty rozgrzewasz serce martwym globom
I tych przystrajasz w płaszcz niezmarłej chwały,
Co, wiosennymi porwani zapały,
W twe walczą imię, ty zbawienia gońcu!
Przed tobą, nocy, ukorzę się cały,
Życia spoczynku i wrzekomy końcu,
Co świeży tor gotujesz jutrzejszemu słońcu.

X.
Przed tobą, wiosno, gdy, nad srebrnym zdrojem
Schylona, patrzysz błękitnemi oczy
I nad swych dzieci kwiecistym rozwojem
Płaczesz z radości — tą łzą, co się toczy
Po drzew listeczkach i w jezior przezroczy
Zlewa się z resztą swych siostrzyc, z jasnemi
Fali perłami. Przed tobą, ochoczy,
Klęknę, o zimo, ramiony śnieżnemi
Strzegąca pól, gdzie spoczął przyszły owoc ziemi.

XI.
Przed tobą, życie, i przed tobą schylę
Skroń swą, o śmierci, przed słabych tęsknicą,
Błogosławiących z rozkoszą tę chwilę,
Gdy ty, stalową okryta zbroicą,
Stajesz przed zblakłą i błędną źrenicą
I z tych rumieńców, co nikną im z twarzy,
I z owych blasków, co już martwo świécą,
Tworzysz zawiązki serc nowych, ołtarzy,
Gdzie skra, składana życiu, płomienniej się jarzy.

XII.
Przed tobą, walko! Przed tobą, pokoju!
Zwycięstwo! klęsko! zwątpienie i wiaro!
Radości! smutku! nagrodo i znoju!
Błogosławieństwo! straszna przekleństw karo!
Rzeczywistości i ty, złudna maro!
Harmonio dźwięków! dysonansów zgrzycie!
Bezdenna próżni! przepełniona czaro!
Przed tobą w niemym upadnę zachwycie,
Bo wiem, że ty się składasz w wieczne Jedno — w Życie!...

XIII.
Wiem, że za mglistą pozorów zasłoną
Kryje się wielki posąg granitowy
Z okiem błękitnem, z złocistą koroną
Owijającą się naokół głowy,
Jak zórz porannych wieniec purpurowy
Wokoło słońca, kiedy światów senność
Idzie rozpraszać i spokój grobowy;
Wiem, że tam władnie ta życia płomienność
Swem hasłem: wieczność treści, chociaż form odmienność.

XIV.
Wiem, że, co ginie, nie ginie daremnie;
Że te promyki, co się dzisiaj stliły,
Jutro rozjaśnią i rozgrzeją ciemnie
Światłem i ciepłem młodocianej siły —
Że te odarte dziś z kwiatów mogiły
Jutro przybytkiem będą zmartwychwstania
I będą szatą weselną świeciły,
Wiem, i od zwątpień ta myśl mnie ochrania,
Że z ziarn, co dzisiaj padły, znów się źdźbło wyłania.

XV.
Więc obojętność swojej ręki chłodnéj
Na mojem sercu bijącem nie złoży,
Ażebym dzisiaj, nowych blasków głodny,
Spragniony wielkiej, czystej myśli bożej,
Która nam złoty, wiosenny raj stworzy,
Popadł w grób smutnych przeświadczeń, złamany!
W imię nicości, którą świat się trwoży,
W zmroku i we mgle jesiennej chowany,
Nie pragnę się zatopić w obłoku Nirwany.

XVI.
Nie stracę wiary w poranek odrodzeń,
Choć mgieł się ciemnych tyle dziś pokładło
Na senną ludzkość, że z jej skarg, zawodzeń,
Krających w bruzdy tę jej skroń pobladłą,
Jużby noc wieczną mi wróżyć wypadło;
Nie stracę wiary — o nigdy nie stracę,
Choć nad zagadnień treścią nieodgadłą
Tyle dusz silnych marnuje swą pracę,
A żaden głos im nie brzmi: »wszak ja wam zapłacę!«

XVII.
Gdyby ta matka i ta siostra moja,
Której wraz jestem i synem i bratem —
Gdyby ta ludzkość napiła się z zdroja
Cudownych ocknień i, wielka rozbratem
Z nocą, podniosła pierś ponad swym katem
I rzekła: niebo! zwróć mi moje słońce!
A niebo znówby błyskawicznym batem
Pierś jej przecięło: tak, jabym gorące
Łzy ronił, lecz nie straci wiary serce wrzące.

XVIII.
A gdybym nawet — o przyszłości, blasków
Lecz i krwi pełna! — gdybym na głos dzwonów
I surm pogrzebnych, śród błysków i trzasków,
Śród klątw i jęków mrących milionów,
Sam pod zwalonych gruzem panteonów
Kończąc z pragnienia, nic więcej nie zoczył —
Nic, nic, prócz dymu, zgliszczy i prócz skonów,
W gróbbym bez bluźnierstw z tą wiarą się stoczył,
Że świat do życia zawsze przez śmierć będzie kroczył...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz