Widziałem dziwny sen. Tuż pod nogami memi
Leżała dzika dal, ugory puste, śpiące.
Przedemną ściana skał, co chmur sięgała z ziemi;
Przykutym do niej sam pętami żelaznemi,
I towarzyszów też, podobnych mi, tysiące.
Każdego męża skroń poryły życia pługi,
Lecz w oczach wiary blask i miłość płonie żarem.
I każdą dłoń jak wąż — okręcił łańcuch długi
I każdy z mężów zgiął swych twardych plec kolczugi,
Jak gdyby tłoczon był nieznanym mu ciężarem.
I nagle wszystkim nam zabłysły w ręku młoty
I zagrzmiał mocny głos. Tak piorun żga obłoki!
»Uderzcie w skały pierś! Ni chłód, ni żar spiekoty
Niech nie wstrzymają was! Na trud! na krwawe poty!
Wam przeznaczone jest przewiercić pierś opoki.«
W ten mig, jak jeden mąż, podnieśliśmy swe dłonie,
Tysiące młotów wraz o skałę załomocą,
A skała pęka, drży, tysiącem iskier zionie,
My wszyscy bijem wciąż w kamienną pierś i skronie
Z upartą, żądną ran, rozpaczną jakąś mocą.
By wodospadów ryk, jak bitwy szczęk orężnej,
W granity wciąż i wciąż dzwoniły w takt oskardy;
I coraz nową piędź od skały niebosiężnej
Zdobywał tak nasz huf. Choć walki los potężnej
Kaleczył wielu z nas — młot walił w kamień twardy.
A wiedział każdy z nas, że sławy nie dosięże,
Że naszych krwawych łez zapomni myśl ludzkości,
Że wówczas drogą tą podążą inni męże,
Gdy my przebijem ją, gdy skruszym tu oręże
I gdy już w prochu tym wygniją nasze kości.
Lecz czyśmy wyszli tu po wawrzynowe wieńce?
Niech bohaterów skroń ozdobią wirydarze!
A my — niewolni my, nie sławy namaszczeńce,
My, z woli własnych dusz, wolności przyszłej jeńce,
Co ten postępu szlak krwią znaczą, — kamieniarze!
I ufał każdy z nas, że swemi ramionami
Rozkruszy skały pierś, rozbije w puch granity;
Że z własnej skrzepłej krwi i swemi piszczelami
Zbuduje twardy bruk, a drogą tą za nami
Przyjść nowe życie ma i nowe jasne świty.
I wiedział każdy wój, co tam daleko w świecie,
Porzucił z myślą: Dań dla wiecznych pęt męczeństwa...
Że matki nasze w łzach, że płaczą żony, dzieci —
I każdy świadom był, że na ten czyn nasz leci
Ze wszystkich stron, z ust swych i wrogów — krzyk przekleństwa.
A choć świadomość ta — najgorsza to udręka,
Choć nieraz naszą pierś rozraniał żal, zgryzota:
Przekleństwa, łzy i ból i ran piekących męka
Nie miały mocy tej... i ani jedna ręka
Nie uschła od tych klątw, nie opuściła młota.
Tak wszyscy dążym wciąż. Przykuciśmy do siebie
Zamysłem świętym, młot w ramionach naszych chrzęści,
Niech na nas miota świat przekleństwa, w piasku grzebie —
Nie spoczniem, póki młot tą ścianą zakolebie...
Po czaszkach naszych głów przyjść musi wszyskich szczęście!