Podróż Pańska do Księcia Stanisława Poniatowskiego

A naj­przód, mo­ści ksią­żę, trze­ba o tym wie­dzieć,
Że je­śli do­brze jeź­dzić, le­piej w domu sie­dzieć,
Le­piej z wła­dzy udziel­nej ko­rzy­stać, choć w ką­cie
Niź­li pe­re­gry­no­wać w cu­dzym ho­ry­zon­cie
I tru­dzić się nie­wcza­sem, żeby lu­dzi po­znać.
Chcesz, czym są, czym być mogą, ro­ze­znać i do­znać,
Znaj­dziesz to i u sie­bie, wszę­dzie lud jest lu­dem,
A je­śli w tło­ku szczę­ściem albo ra­czej cu­dem
Znaj­dziesz, co wart szu­ka­nia, znaj­dziesz bez po­dró­ży.
Le­piej ha­zard czę­sto­kroć niż pra­ca usłu­ży.
Chcesz od­kryć, jak złość w kunsz­ta prze­moż­na i płod­na,
Jak cno­tli­wym do­tkli­wa, fi­lu­tom wy­god­na,
Jak zu­chwa­ła od­kry­cie, zdrad­na po kry­jo­mu:
Na co jeź­dzić da­le­ko, po­wróć się do domu.
Znaj­dziesz to, cze­go szu­kasz, i w pra­wą i w lewą,
A jak wie­czy­stym trwa­niem wy­bu­ja­łe drze­wo
Ćmi krza­ki i za­głu­sza, co by owoc nio­sły,
Tak złość cno­cie zdrad­ny­mi uwła­cza rze­mio­sły.
Wróć­my się do po­dró­ży. Wy­jeż­dżasz, ro­zu­miem,
I cho­ciaż wiesz­czym du­chem zga­dy­wać nie umiem,
Pew­nie je­dziesz, ton do­bry kędy jeź­dzić każe -
Za­gę­ści­ły go­ściń­ce pol­skie ekwi­pa­że.
pew­nieś cho­ry dla wody, a że Karls­bad bli­sko,
Za­cią­gną­łeś ta­ko­wej sła­bo­ści na­zwi­sko,
Co do Spa za­pro­wa­dza. Ka­za­ły dok­to­ry:
Raź­ny, hoży, ru­mia­ny, a z tym wszyst­kim cho­ry,
Aże­by zdat­ną czer­stwość spro­wa­dził z za­gra­nic,
Spie­szy pę­dem nie­zwy­kłym do wód kasz­te­la­nie.
Już trzy­kroć się ku­ro­wał i trzy wio­ski stra­cił.
Cóż po wio­skach bez zdro­wia? Choć dro­go za­pła­cił,
Wię­cej zy­skał. - Cóż przede? - Nie do wód on spie­szył.
Trzy tyl­ko szklan­ki wy­pił, ale się ucie­szył,
Ale mód no­wych na­wiózł, z ksią­żę­ty się po­znał,
Ale wdzięcz­nych ko­rzy­ści i awan­tur do­znał,
Ale księż­nom, księż­nicz­kom gło­wy po­zaw­ra­cał,
Trzy ban­ki zło­ta wy­grał, sto­ły po­wyw­ra­cał.
Zło­to w zdo­bycz, Nie­miec w płacz, co nad ban­kiem sie­dział.
A cały ro­dzaj ludz­ki wten­czas się do­wie­dział,
Co to jest pol­ski re­zon. Spa­zmów i wa­po­rów
Nie ule­czy­ły wody, trze­ba do dok­to­rów.
Gdzie dok­to­rzy? W Pa­ry­żu, gdzież in­dziej być mogą?
Zlę­kła się sta­ro­ści­na nad ta­ko­wą dro­gą,
Musi Pa­ryż od­wie­dzić! Nie tra­cąc mo­men­tów
Leci więc, gdzie sto­li­ca mi­łych sen­ty­men­tów,
Za pasz­por­tem mi­ło­ści Tep­pe­ra i Blan­ka,
Leci w źró­dło roz­ko­szy stra­pio­na ko­chan­ka,
Leci sza­leć na wi­dok. Za­ja­śniał wiek zło­ty
Peł­zną wsie, peł­zną mia­sta, mno­żą się klej­no­ty,
Ad­o­ra­to­ry ję­czą, brzmi ogrom­na chwa­ła,
Wznio­sła ho­nor na­ro­du ma­tro­na wspa­nia­ła.
Trze­ba wró­cić. Po­wra­ca he­ro­ina na­sza,
Za­po­mnia­ła po pol­sku, ani wie, co ka­sza,
Sła­bią ner­wy sar­mac­kie jed­no­staj­ne plą­sy,
W mdłość wpra­wu­ją żu­pa­ny, kon­tu­sze i wąsy.
Wi­dzi, ach! jak to wspo­mnieć bez rzew­ne­go żalu,
Wi­dzi pod­łe dwo­rzysz­cza po sław­nym Wer­sa­lu,
Wi­dzi fol­wark po Luw­rze. - W dwój­na­sób wa­po­ry.
Niech­że so­bie cho­ru­je. Nie two­je to wzo­ry.
Je­dziesz w kraj, ro­do­wi­ta cie­ka­wość cię bu­dzi,
Chcesz zwie­dzić Pol­skę, Li­twę, na­wet być na Żmu­dzi.
Stój! co rze­cze War­sza­wa, tam nie masz Fok­sha­lu.
Ale gdy się wy­dzie­rasz nie bez mego żalu,
Po­zwól, niech się przy­naj­mniej przy­słu­żę, jak mogę,
Świa­dom, dam ci nie­któ­re prze­pi­sy na dro­gę.
Aby dzi­wił są­sia­dy i kraj oko­licz­ny,
Kie­dy pań do dóbr je­dzie, musi mieć dwór licz­ny.
W jed­nej ka­re­cie dok­tor, fel­czer i z kuch­mi­strzem,
W dru­giej fry­zjer, pasz­tet­nik, piw­nicz­ny z rach­mi­strzem,
Oj­ciec Maj­cher ka­pe­lan z bi­blio­te­ka­rzem,
Pań mar­sza­łek z pod­skar­bim, łow­czy z se­kre­ta­rzem.
Z tych pierw­szy naj­cel­niej­szy od spraw pań­skich wal­nych,
Dru­gi za nim od li­stów re­ko­men­da­cjal­nych.
On grun­tow­nie po­sia­da Po­la­ka sen­sa­ta,
A gdy pi­sze do mo­ściom i pana, i bra­ta,
Wskroś pol­sz­czy­znę dziu­ra­wiąc ła­ci­ną jak ćwie­ki,
"Bóg za­płać" i "bog­daj zdrów" cy­tu­je z Se­ne­ki.
Do­pie­roż pan w ka­re­cie z przy­ja­ciół­mi swy­mi,
Przy­ja­ciół­mi, z za­gra­nic na­kła­dy wiel­ki­mi
Co le­d­wo po­spro­wa­dzał: opa­słej fi­gu­ry
Sie­dzi Szwaj­car fi­lo­zof, z nim An­glik po­nu­ry,
Głę­bo­ko­myśl­ny mę­drzec, wszech­skry­to­ści ba­dacz,
Fran­cuz grzecz­no­uprzej­my, świe­go­tli­wy ga­dacz,
Gdy drzy­mią fi­lo­zo­fy, w dys­kur­sach przy­jem­nych
Łże o swo­ich przy­pad­kach i mor­skich, i ziem­nych,
A czy­li pe­ro­ru­je, czy szep­ce do ucha,
Drwi i z tych, co drzy­ma­ją, i z tego, co słu­cha.
Przy ka­re­cie ci jadą, ci ska­czą, ci idą:
Ko­zak z spi­są, z koł­cza­nem Mu­rzyn, Ta­tar z dzi­dą;
Wozy za tym i wóz­ki, bry­ki i ko­la­ski,
Tu ku­fry, tam tło­mo­ki i paki, i fa­ski.
Na wo­zach, wóz­kach, kon­no, pie­szo pę­dzi zgra­ja,
Ten już okradł, ten krad­nie, tam­ten się przy­cza­ja.
Żyd pła­cze, pań pod­skar­bi że mu nie za­pła­cił,
Chłop stę­ka, czap­ki po­zbył i by­dlę utra­cił,
Wziął przez łeb za za­pła­tę, klnie, o po­mstę woła,
Krzyk, jęk, wrza­wa za pań­skim dwo­rem do­oko­ła -
Znać wiel­kość. Już do hrab­stwa pań swe­go za­wi­tał:
Tłum su­plik. Wziął je haj­duk, je­go­mość nie czy­tał.
Pań ko­mi­sarz na­tych­miast po fol­war­kach go­ści,
Wziął sto ki­jów gu­mien­ny, sto plag pod­sta­ro­ści,
Eko­nom wpadł w ra­chun­ki, wzię­to go pod war­tę,
Dał ty­siąc w go­to­wiź­nie, a czte­ry na kar­tę,
Więc do­bry, więc przy­kład­ny, a na znak wdzięcz­no­ści
Wziął przy­wi­lej na kra­dzież do pierw­szej byt­no­ści.
Nowe plan­ty na­tych­miast z gór­ną swo­ją radą
Pań wy­na­lazł, chłop pła­ci, a niź­li od­ja­dą,
Uło­żo­ne pro­jek­ta dla zy­sku, wy­go­dy:
Wia­tra­ki po ni­zi­nach, młyn w gó­rze bez wody,
Rowy w pia­sku, gdzie chmiel­nik, tam sa­dzić win­ni­ce,
Krza­ki w ścież­ki wy­ci­nać, a lasy w uli­ce,
Z łąk na pia­sek dla tra­wy po­za­wo­zić dar­nie,
Z pa­sie­ki dla wy­go­dy zro­bić kró­li­kar­nię,
Gdzie staw, ma być zwie­rzy­niec, a gdzie pasą owce,
Sy­pać wzgór­ki, niech błą­dzą po­mię­dzy ma­now­ce,
Pa­ster­kom, aby gra­ły, po­ku­po­wać fle­ty.
Niech wójt chło­pom w nie­dzie­lę tłu­ma­czy ga­ze­ty,
W po­nie­dzia­łek dla dzie­ci kurs ar­chi­tek­tu­ry,
Bo­ta­ni­ka we śro­dę, a cią­gły­mi sznu­ry
Nie­chaj pier­wej ksiądz ple­ban uczy do­brze mie­rzyć,
Po­tem może na­po­mknąć, jak po­trze­ba wie­rzyć.
Tak to dru­dzy, a nie ty. Wstydź­że się, mój ksią­żę!
Przy­jaźń, co mnie słod­ki­mi wę­zły z tobą wią­że,
Każe mó­wić. Ci wszy­scy, co cię ota­cza­ją,
Wierz mi, na go­spo­dar­stwie wca­le się nie zna­ją.
Ten naj­bar­dziej, co pra­wi, abyś uszczę­śli­wiał.
Kogo? Chło­pów? To by­dło, on bę­dzie wy­dzi­wiał
Poty, aż two­ich kmie­ciów prze­ro­bi w szlach­ci­ce,
Nie wierz mu, to po­gor­szy wszyst­kie oko­li­ce.
On mówi, że­śmy wszy­scy sy­no­wie Ada­ma,
Ale my od Ja­fe­ta, a chło­pi od Cha­ma:
Więc nam bić, a im cier­pieć, nam drzeć, a im pła­cić,
Nie po­wi­nien pań swo­ich przy­wi­le­jów tra­cić,
A zwłasz­cza kie­dy daw­ne i zysk z nich go­to­wy.
Jedź­że te­raz w twą po­dróż, a po­wra­caj zdro­wy.

Czy­taj da­lej: Mądry i głupi – Ignacy Krasicki