Podwórko

Autor:

Z mgły dzieciństwa wskrzesa, jak na jawie,
By przewionąć, jak widzenie senne,
Niby zawsze takie samo prawie,
A jednakże co chwila odmienne.

Jeszcze, zda się, bruki na niem mokną
Po tym deszczu, co przeleciał z chmurką, —
I tak nęci, widziane przez okno,
Kalejdoskop — warszawskie podwórko.

 Długie jak kiszka, dość szerokie, ujęte w czworobok żółtych, odrapanych murów i staroświeckich, drewnianych, na wysokości piętra, balkonów. Zaśmiecone i brudne, w części brukowane ostremi, nierównemi kamieniami, z pośród których wyrasta suchotnicza trawka, w części udeptane tylko, jak klepisko, i zasnute suchym pyłem, wznoszącym się tumanami w skwarne dni lata, kiedy wre na podwórku zabawa w „czarnego luda“, w „klipę“, w „ekstrę“ i w „ślepą babkę“.
 Tuż za bramą, u której szczytu wisi potężna odrutowana latarnia, pod boczną oficyną, wejście z zielonym daszkiem. Nad wejściem powiewają dwa brudne rulony waty i widnieje upstrzony przez muchy karton z napisem: „Waciaż“.
 Po drugiej stronie bramy ogromne, spadziste, oślizgłą blachą pokryte, podwójne drzwi od loszku, który jest składem i śpiżarnią „bawarji“, mieszczącej się w suterenie od ulicy. Na tych drzwiach latem i zimą urządzano „saneczkowanie“ własną osobą, z wielkiem ukrzywdzeniem spodenek i z większem jeszcze niezadowoleniem właściciela piwiarni, który — ni stąd, ni zowąd — podnosił nagle obie połowy furty i malca, z impetem wylatującego w powietrze, chwytał „w skoku“ za uszy.
 „Najrańszą“ i najmniej zajmującą osobą z galerji podwórkowych typów była zjawiająca się bodaj-że ze świtem „baba od nabożnych pieśni“.
 Wyśpiewywała ona głosem ochrypłym, powiedziałbym „alembikowym“, i rytmicznie przerywanym czkawką, dziwaczne hymny, w których niepojętym sposobem wiązał się król „Sobiecki“ z Prusakami, a Najświętsza Panienka — z nią samą.
 Brzmiało to mniej-więcej tak:

„Za mną się wstawia Panna z Częstochowy,
Od niej ja zawżdy grosik mam gotowy.
Kto mnie wspomoże, ma cztyry zdrowaśki —
I u Niej łaski.“

 Drugą zkolei wizytatorką podwórza była — kościarka.

 Dama ta, z ustaloną u kucharek i pokojówek opinją „lafiryndy“ (rzecz prosta: za bardzo odległych czasów), wsuwała się na podwórko krokiem ceremonjalnym, stawała pośrodku z gracją urodzonej koncertantki i, z niewypowiedzianą dystynkcją wznosząc oczy ku niebu, zawodziła piskliwym falsetem:

 „Kośćji kupuję, kośćji!“
 Gdy zaś wołanie to nie odnosiło skutku, dama zniżała się do śmietnika i, mrucząc gniewnie (jak powiadały służące, po francusku), wyciągała haczykiem wszystko, co było już bez wartości, tak jak ona sama, biedactwo.
 Trzecim zrzędu był — kataryniarz.

W „dolnych sferach“ zostawił legendę
I żal gorzki, do dzisiaj trwający.
Chyba wierszem o nim pisać będę
I elegję utworzę niechcący.

Gdy go wspomnę, wnet mi serce mięknie,
Jak Marysi, co jest u „dochtóra“: —
Któż dziś zagra tak tkliwie i pięknie
Arję z „Marty“, albo „Trubadura“?

 A potem sypali się już na podwórko goście nieprzerwanym aż do zmroku szeregiem.
 Wkraczała więc rodzina linoskoków i sztukmistrzów: ojciec, matka, synek i córeczka — wszyscy w trykotach, rozkładali dywanik na ostrych kamieniach, kłaniali się z wdziękiem zapchanym widzami oknom, a podczas gdy korpulentna mama grała na trąbie, papa z potomstwem wyczyniał najróżniejsze łamańce.
 Następnie za trąbę imał się tata, a mama — siłaczka — podrzucała kule — drewniane, dźwigała ciężary — gipsowe i wyginała się jak wąż, budząc nie tyle podziw, ile śmiech i półgłośne a złośliwe uwagi, zwłaszcza płci męskiej.
 Opuszczali podwórko syci chwały i trojaków.
 Pospolitą, lecz zawsze mile na podwórku witaną osobą była czeska harfiarka.
 Miała ona na sobie sukienkę zieloną lub żółtą, na głowie chusteczkę ponsową, na nogach męskie buty, a na plecach — arfę.
 Bogaty był repertuar harfiarki. Zawierał on ballady i romanse, sielanki i erotyczne pieśni, lecz jedną z najchętniej słuchanych była owa wdzięczna i wykwintna piosneczka, którą potem z upodobaniem i ze szczególnym naciskiem powtarzała zawiedziona w marzeniach płeć piękna ze wszystkich garderób i kuchni.

„Zaprosił mnie szewczyk
Na kufelek piwa.
Sięga do kieszeni:
Ani grosza niema.

Ja się zawstydziła,
Piwo zapłaciła,

Pantofelek zdjęła,
Po pysku wybiła...“

 Nie dosyć na tem.
 A magik, co to łykał szpady, pożerał węgle żarzące i bywał w Hiszpanji, „gdzie wielkie deszcze padali“; a muzyka włoska, grająca na czemś podobnem do pianina, które toczyło się na kółkach; a poliszynel, urządzający z za parawanu niesłychane a tragiczne historje, kończące się zbiorową śmiercią wszystkich biorących udział w sztuce; a wreszcie sznur żebraków, śpiewających tenorem lub basem, deklamujących, jak Hamlet z prowincji, tańczących, jak derwisze Wschodu i — w danym razie — wymyślających, jak najrzetelniejszy nadwiślański andrus.

A gdy z nieba spadły mroki duże
I nad dachy wyszedł księżyc złoty,
Na swą własność objęły podwórze
Psy zgłodniałe i kochliwe koty.

Przerywają ciszę wieczorową
Miauki kocich serenad miłości, —
A dziad z łysą jak kolano głową
Patrzy z okna — i kotom zazdrości.

Czytaj dalej: Orlątko - Artur Oppman