Różowa gloria lśni nad nieboskłonem...
To słońce zaszło i ostatnim błyskiem
Żegna już ziemię, jak matka, przed zgonem,
Żegna swe dziecię ostatnim uściskiem.
Miejsce, gdzie pole styka się z czerwonem
Niebem, — olbrzymiem zda się być ogniskiem,
Jakby gdzieś wulkan wybuchał ukryty,
Lub pożar łunę rzucał na błękity.
Czerwoność wzrasta. Jako rzeka lawy,
Pas płomienisty lśni nad samą ziemią
I leje strugi krwi w półsenne stawy.
Szuwary, trzciny, z cicha szumiąc, drzemią.
Z pól dobiegają echa dumki łzawej
I milkną zwolna. Mroki wszystko niemią.
Blaski zachodu zgasły w barw symfonii.
Wkrąg cicho. W ciszy — pieśń pełna harmonii.
Niejasne jakieś, tajemnicze szmery,
Dźwięki i głosy, melodyjne ruchy,
Coś, jakby drżały faliste etery,
Jakby mdłe wiatrów dalekich podmuchy...
Echa-ż to elfów zaklętej opery,
Czy szelest skrzydeł, na których mkną duchy? —
Wtem bocian głośno zaklekotał w gnieździe,
Szląc powitanie pierwszej srebrnej gwieździe.
To hasło dane! Orkiestra zaczyna:
Kulik żałośnie gwizdnął gdzieś na łące,
Za nim sto innych... Nadrzeczna dolina
Żabich odzewów szle setki, tysiące,
Wiatr wzmógł się, w stawie zaszemrała trzcina,
Skrzypnęły wierzby nad wodą stojące,
I wszystko w jakąś pieśń smętną się zlało,
Jak gdyby smutek zjął przyrodę całą.
Od koniczyny sykają świerszczyki.
Parno, a ciemno, że choć wykol oko.
Jak skry zielone, migają świetliki.
Z oddali szumi bór pieśnią głęboką.
Nagle puszczyka krzyk rozległ się dziki
I ponad czarnem tłem lasu, wysoko,
Zabłysła łuna czerwona krwawiąca...
Gwar ścichł. I zwolna wzeszedł krąg miesiąca.