Szliśmy leśną ścieżyną. Pod górę się darła,
Wiodąc wyżej a wyżej człowieczego karła,
Aby z góry mógł spojrzeć w twarz matki-przyrody
I poznać, jaki przy niej mały jest, jak młody...
Zachód był cichy, jasny. Przez liściaste ramy
Wpadały blaski słońca, złocistemi plamy
Barwiąc mchy i paprocie, kamienie drożyny,
Ciemne pnie starych świerków i krzewy leszczyny.
Bór, co górę opasał zielonemi szarfy,
Szumiał — a wszystkie drzewa były jako harfy,
Dawały głos, gdy wiater poruszył ich struny,
I muzyka szła groźna, dzika, jak pioruny,
Jak łoskot głazów, w przepaść lecących z urwiska,
Gdzie je niezłomna wola praw przyrody ciska, —
A potem cicha, smętna, jak ligawki echo,
Jak pieśń tęskna, zrodzona pod wieśniaczą strzechą, —
Aż się obydwa tony złączyły w harmonię,
I las grał wielką, świętą potęgi symfonię
I nieskończonym hymnem uderzał w błękity...
Wiatr przechadzał się, chyląc dumne świerków szczyty.
Szliśmy cisi, wsłuchani w tajemnicze szumy.
W sercach nam echem grały zapomniane dumy
I rozpierały łona. Wygasłe wspomnienia,
Nadzieja, która wiecznie życie opromienia,
Żal, że próżno tęsknimy za pomyślną wieścią,
Rozpacz, że los jest dla nas jedynie boleścią,
Nieokreślona ufność w przyszłości koleje
I zgroza na myśl o tem, co się wkoło dzieje, —
Wszystko wrzało w nas, łkało, grzmiało burzą dziką,
A bór wtórzył nam swoją olbrzymią muzyką.
Stój! Patrz, las się w tył cofnął, jak zielona ściana.
Przed nami mała, jasna, słoneczna polana,
W środku wyniosłość jeszcze, ze skał utworzona,
Głaz wielki — i krzyż w górę wyciąga ramiona.
To szczyt! Hełmowej góry promieniste czoło!
Naprzód! Na skalny cypel drapać się!
Aa!
Wkoło
Świat cały leży w setnych swych barwach i zmianach.
Spójrz tu! Cudna sielanka! Zamknięta w dwóch ścianach
Wzgórz, wonnym porośniętych od stóp do głów lasem,
Srebrnolitym Prądnika przepasana pasem,
Wije się kręto cicha Ojcowska dolina.
Nie wiesz, nie widzisz, gdzie się kończy i zaczyna.
Świat tu niewielki, cały zamknięty sam w sobie,
W ręką mistrza-przyrody wyciosanym żłobie.
Bieluchne domki mile śmieją się w zieleni,
Prądnik się, lekko szemrząc po kamykach, pieni,
Po stokach, dzwoniąc w dzwonki, chodzą krów gromadki,
Tu i ówdzie wołanie odezwie się z chatki,
Lub głuchy łoskot siekier gdzieś w boru zadźwięczy...
Jak mucha, w srebrnej sieci schwytana pajęczej,
Tak oczy z więzów czaru wyrwać się nie mogą,
Którym tchnie ten zakątek... Tak tu cicho, błogo,
Tak mało wrzawy świata, a szczęścia tak wiele!
A spójrz tam! Wzrok swój w tysiąc promieni rozstrzelę
I nie obejmę jednak od końca do końca
Niezmiernych widnokręgów. Bliżej — patrz! — od słońca
Krwawo palą się okna Wawelu — i Kraków
Cały jakby na dłoni. Za nim tysiąc szlaków
W dal jasną się rozbiega, kraj cały uroczy
Z bielą wsi, miast, miasteczek, jako zajrzą oczy,
Aż do Tatr, których sine, wyniosłe olbrzymy
Śnieżne głowy swe w modre upowiły dymy.
Ha, jak wolno, swobodnie! Pierś oddycha szerzej,
Oko, jak oko orła, cały kraj wkrąg mierzy,
W zachodzącego słońca roztopiony pyły;
Duch rośnie, potężnieje, olbrzymieją siły,
W łonie bić poczynają śpiące jakieś tętna,
Żądza walki i czynu budzi się namiętna,
Krew wre dziko, z ust rwie się pieśń bezładna, wrząca,
Człek by leciał przez boje i burze — do słońca,
Naprzód, naprzód, wciąż naprzód! Ha, czuję, że żyję!
Cicho, słyszycie, bracia? Zda się, odgłos bije
Od Karpat w sinej dali śpiącego łańcucha.
Cicho! w słuch się zamieńcie, niechaj każdy słucha
I niech wiecznie zachowa w głębiach swego ducha
To, co mu opowiedzą na Hełmowej górze
W każdem sercu budzące się echa i burze.