Prometeusze przykuci, nieutrudzeni podróżni,
Na cienkich niciach wisimy w mroźnej i szklistej próżni.
Uschłe konary jesteśmy, a góry są dęby — olbrzymy,
Hakami oczu przypięci na nagich turniach wisimy.
Czepiamy się smolnych gałęzi, w odległych śpimy kolebach,
Niepokalaną biel śniegu śledzimy i błękit nieba.
W pustych jak dzwony płucach — serca na trwogę dudnią,
Śmiertelnym potem zraszają ranki podobne południom,
Południa podobne wieczorom, wieczory bezsennym nocom.
W topieli mroźnego wichru, w samotnej walce z niemocą.
Zsiniały od męki usta, a twarze od chust bledsze,
Brak tchu — choć wokół czyste, jak woda źródlana powietrze.
W dzień nieuchronny wystąpi kroplisty pot na czoło,
Zapachną wszystkie wonie, wydarte górskim ziołom.
I zakołują ze świstem, w ogromnym pustym miechu.
Góry.. i niebo... i wicher... w jednym najgłębszym oddechu.