Radziła wieś: „Nie rzucaj matki!“
A tyś rzuciła, poszła w świat.
Szukała matka parę lat
I nie znalazła. Płacząc, zmarła.
Przestały mówić i sąsiadki,
I wreszcie pamięć się zatarła.
Dom w pustce. Izby wiatr zakurza.
Pies powędrował gdzieś z podwórza.
W zwilczałym sadzie błędne owce
W dzień szczypią osty i żarnowce,
A w noc puszczyków smętny tren
Sąsiadom z powiek płoszy sen;
I ten barwinek twój krzyżowy
Na ślubny wianek dla twej głowy,
Łopiany zagłuszyły, szczaw;
Wysycha w gaju czysty staw,
Gdzieś ty nurzała pierś swą ongi;
Gaj smuci się, i ptak z połągi
Oddawna żaden już nie śpiewa —
I ptaki z tobą odleciały;
Żałobę z zielsk jar przywdział cały,
Zgarbiły się wierzbowe drzewa.
Już niema w jarze twej krynicy,
I ścieżkę, którą stopy młode
Deptały, biegnąc w jar po wodę,
Krze tarnin kryją i brusznicy.
Odeszłaś w świat po walce z trwogą
I wstydem… dokąd? w którą stronę?
Czyś na obczyźnie?… i do kogo
Przyrosły ręce twe toczone?
Ach, szepce mi me biedne serce,
Żeś ty w pałacach rozkosznicą —
I nie żal ci za swą świetlicą,
I że ten dom wasz w poniewierce.
Szczęśliwa bądź do śmierci, miła!
By nie obrzydły ci dostatki,
Byś nigdy Bogu nie bluźniła
I nie przeklęła własnej matki!