Don Juan Poznański - pieśń pierwsza

...σὺ δ᾿ ὦ θεῶν τύραννε κἀνθρώπων, Ἔρως
Euripides

Ach! – To westchnienie nie mój bohater,
Lecz ja wysyłam aż za Styks
I wzywam ciebie – o! alma mater,
O Venus, alma genetrix!

Przychodź i wspieraj – ty i twój nagi,
Twój srebrnopióry podlotek;
Niech was nie trwożą groźne uwagi
Mądrych bab – starych dewotek;

Niech was nie łudzi wierzchnim pozorem
Cnota, skromnością nazwana,
Co w długiej sukni chodzi wieczorem,
W białej spódnicy od rana.

Nie zawsze biały kolor spódnicy
Jest niewinności kolorem;
Nie każdy ubiór, długi przy świecy,
Długim bez świecy ubiorem.

Niejedna z naszych skromnych purystek,
Którą wasz widok rumieni,
Pod długą suknią zgubiła listek,
Nim go szron zwarzył jesieni.

Więc i bez listka – byle z przepaską,
Ty i skrzydlaty twój trzpiotek
Przybądź i swoją zaszczycaj łaską
Tę pieśń miłości i plotek.

Miłość chcę śpiewać – o, alma mater,
A czas przyjazny ucieka!
Już niecierpliwy pieśni bohater
I bohaterka nas czeka.

*

Ach! jakże czule – jakże namiętnie
Wyznali sobie swą miłość!
Ja bym to wszystko zamilczał chętnie,
Gdyby nie zdarzeń zawiłość,

Która szczególnym wypadków stekiem
Z tą mnie związała powieścią;
Bom i ja raz był słabym człowiekiem,
Kochałem – próżność niewieścią.

Dziś mówię próżność, lecz przed kwartałem,
Gdyby się kto był ośmielił
Nazwać tę miłość próżności szałem,
Byłbym mu, jak psu, w łeb strzelił.

Bo przed kwartałem, jak każdy inny,
I jam się kochał – w aniele!
A był to anioł taki niewinny
Jak w katolickim kościele.

Wtenczas, dalibóg, żem bardziej kochał
Niż Mars, gdy w zdradne wpadł sieci,
I głębiej wzdychał, i głośniej szlochał
Jak wszyscy nasi poeci.

Cokolwiek zatem na ten serdeczny
Wyśpiewam światu dziś temat,
Wyśpiewam może zły, niedorzeczny,
Ale prawdziwy poemat.

Bo że poemat – nawet, co rzadka,
Nadzwyczaj czuły i tkliwy,
Nic w tym dziwnego – lecz w tym zagadka,
Że to poemat prawdziwy.

Czego imiennie mógłbym wam dowieść;
Lecz zamiast ludzi obnażać,
Pozwalam raczej i rzecz, i powieść
Za moje własne uważać.

Ten tylko wybieg maleńki zrobię
Dla omylenia pogoni,
Że będę mówił w trzeciej osobie,
Gdzie mowa o nim lub o niej.

A jak zacząłem, prowadzę dalej,
Mniejsza, żem zaczął w połowie –
Bo dość jest wiedzieć, że się kochali,
Co się odkryło w rozmowie

Lecącej z rosą na westchnień fali,
A podchwyconej przeze mnie,
Z której poznałem, że się kochali,
A kochali się wzajemnie.

Było to jakoś... nie pomnę dobrze,
Którego w roku miesiąca;
Tyle wiem tylko, że nie w oktobrze,
Bo noc to była z tysiąca

I jednej nocy – tysiączna druga,
Tak pełna czarów, uroku;
W powietrzu jakaś rozlana struga
Woni, światłości i mroku.

Nad ziemią lekki srebrnej mgły tuman,
Po trawach rosy kryształy,
Niebo zamglone – księżyc zaduman
Spod chmur wyglądał niecały,

A wokół cisza – tylko wiatr z lekka
Po liściu szemrał i brzęczał
I głucho bliska szumiała rzeka,
I słowik w gaju gdzieś jęczał.

Było to jakoś... a zresztą mniejsza,
Czy w końcu maja, czy kwietnia,
Dość, że to była najrozkoszniejsza,
Prawdziwie polska noc letnia.

Noc polska wszystkich nocy powaby
I wszystkich krajów ma wdzięki:
Muchy, komary, chrabąszcze, żaby,
Bębny, a nawet bębenki.

Nie wiem, czy w takiej klasycznej chwili
Ponad komary, owady
Leciał ów Troil do swej Troili
Na skrzydłach czułej tyrady;

Lecz to wiem pewno, że w takiej chwili,
Okryci gęstych drzew łozą,
I on, i ona z sobą mówili
Nadzwyczaj czule – choć prozą.

Mówili z cicha – lecz że wiatr dmuchał
Właśnie od strony dąbrowy,
Przetom niechcący całej podsłuchał
Dwojga kochanków rozmowy.

Mówili zrazu nienajwyraźniej
O jakichś uczuć ekstazach,
Coś o miłości – coś o przyjaźni,
A wszystko w ciemnych obrazach.

Lecz z każdą chwilą jaśniejsze światło
W te się obrazy wlewało;
On je wymową dzierzgał i na tło
Rzucał oczyma tak śmiało,

Żeby i Rembrandt nie był w tym razie
Mistrzostwu jego mógł sprostać,
Bo tu sam malarz w własnym obrazie
Najwybitniejszą miał postać.

Ogień wrzał w każdym krwi jego tętnie,
Ogień wrzał w ustach – w spojrzeniu;
Patrzał namiętnie – mówił namiętnie;
Ona słuchała w milczeniu.

Tu przede wszystkim wyznać należy,
Boć to nie lada zaleta,
Że ona była – któż mi uwierzy? –
Wcale niezwykła kobieta.

Wyższa nad marne przesądy świata,
Gardziła formą przyjętą:
W bliźnim uznawać nie chciała brata
Ani uchodzić za świętą.

Słyszałem później – nie ręczę wszakże,
Czy to prawdziwe są wieści –
Że prócz przyszłości stało tam na grze
Przeszłych lat blisko trzydzieści

I reszta wdzięków!... Na poniterce
Różnych lancknechtów i sztosów
Przegrawszy młodość – dziś na grę losów
Stawiła rękę i serce.

Stawiła mało – mniej jeszcze pragnie,
Zrzeka się mitry książęcej,
Nic więcej, tylko parolik zagnie
Ze słowa „kocham” – nic więcej!

A słowo „kocham” łatwo się powie,
Zaręcza panna Aniela,
Która jak Chrystus w tym jednym słowie
Tysiące głodnych obdziela

I jeszcze w końcu – (tu niechaj księża
Świętych nadstawią mi słuchów) –
W końcu uzbiera jeszcze dla męża
Z jakie pięć koszy okruchów!

Niech i tak będzie! Świata całego
Zostać bocianem – niezdrowo!
Zresztą to „kocham” – Bóg wie dlaczego –
Jednak prześliczne to słowo.

Jest to cudowny miłości mostek
Ponad przepaścią rodzaju,
Po którym młody wkracza podrostek
Raz pierwszy z ziemi – do raju!

Czy nasz bohater w dwudziestym roku
Przejść go się śmiało odważy?
Nie wiem – lecz tyle widziałem z boku,
Że drżał – choć ogień miał w twarzy.

A co słyszałem – przyznam otwarcie,
Że drżę przy samej już wzmiance;
Ja bym dalibóg nie mógł i w żarcie
Tak się zaklinać kochance.

Bo te zaklęcia i te kochanki
To niebezpieczne są żarty;
Proszę no wspomnieć na Świtezianki
Albo na widmo Astarty.

Astarte – piekło?... quod non, per Bacco!
A jeszcze gorzej w jeziorze –
Za życia kochać – to jako tako,
Ale po śmierci – broń Boże!

Dawniej, przyznaję, że było w modzie
Kochać tak wiernie – zaciekle,
Lecz dzisiaj trochę za zimno w wodzie,
A za gorąco nam w piekle.

Nie kochać zatem?... jak to? i wcale,
I nic nie kochać, i za nic!
Ach! gdzie tam – kochać zapamiętale,
Kochać bez miary – bez granic,

Lecz nie przysięgać! – to moja rada;
Bo kto przysięgę naruszy,
Ach! biada jemu, za życia biada
I biada jego złej duszy!

On – czy tej całej nie znał ballady,
Kiedy się kochać zaczynał,
Czy mniej dbał na jej rady i biady –
Dość, że się strasznie zaklinał:

Przez krew, co z wszystkich serc dotąd ciekła,
Wszystkich Gustawów – Werterów,
Przez wszystkie męki – przez wszystkie piekła
Dantów, Dantyszków, Homerów

(Czemu Homerów?... Otwartość szczera,
A raczej szczerość otwarta
Wyznać mi każe, żem tu Homera
Wspomniał dla rymu – bękarta.

Co rzekłszy krótko i nawiasowo
Dla tymczasowej odsieczy
Przeciw krytyce, cofam się zdrowo
I wracam prosto do rzeczy.)

Klął się daremnie – czystą westalkę
Prędzej by od niej był wzruszył!
Tak wódz, niejednę gdy przegrał walkę,
Że nazbyt siłom swym tuszył,

Później – na swego współzapaśnika
Nim cios niechybny wymierzy,
Pierw skryte jego plany przenika,
Zdradnym obrotom nie wierzy,

Sam się maskuje – powściąga zapał –
Zgubne zasłania czeluści,
A gdy go wreszcie do matni złapał,
Już więcej zdrowo nie puści;

Podobnież ona – nieubłagana
I nazbyt długo niezgięta,
Choć trzykroć przed nią padł na kolana,
A miał pantalon od święta,

Choć ręce łamał – choć się zaklinał,
Tak bardzo była ostrożną,
Że i kwas pruski – że i puginał
Wspomniał po trzykroć – na próżno!

Ale jak straszna, nawalna burza,
Im głębiej piorun swój kryje,
Im dalej chwilę ciszy przedłuża,
Tym głośniej w końcu zawyje,

A gdy się wyrwie z czarnych chmur łona
W huku piorunów i grzmocie,
Dąsa się, zżyma – póki nie skona
W ulewnym deszczu i – błocie;

Podobnież u niej – burza, co skrycie
W głębi się serca zbierała,
Zabłysła wreszcie na ócz błękicie
I w słowie „kocham” zagrzmiała!

A wtenczas obaj – i on, i ona –
Jak dwóch przeciwnych gór rzeki,
Gdy sobie w mokre wpadną ramiona,
Łączą się z sobą na wieki,

Tak, mówię, wtenczas – i on, i ona
W wzajemne padli objęcia!...
A noc to była – i z gwiazd korona
Jak na obrazie Poczęcia

Błyszczała świetnie ponad ich czołem
Proroctwem bliskiej hosanny!
A że on nie był Pańskim Aniołem,
Ni ona Panną nad Panny,

Więc to umniejsza moją bezbożność,
Żem począł dumać i badać,
Czy w Zwiastowaniu jest pewna możność
I jak ją sobie wykładać?

Dumałem długo – i prawie, prawie
Całegom doszedł sekretu;
Może go nawet światu wyjawię,
Ale nie dzisiaj – i nie tu!

Bo na klasycznych ćwiczony wzorach,
Nad wszystko cenię porządek
I światło – nawet w ciemnych kolorach,
I nawet w bredniach – rozsądek.

Niech więc romantyk, jako chce, skacze
Z końca do końca piosenki;
Lecz że mnie tutaj właśnie rozpacze
I łzy potrzebne, i jęki –

Więc się zatrzymam, dopóki świadka
Nie wysłuchacie w księżycu,
Że się tam wszystko wiło jak z płatka:
Łzy, jęki, rozpacz na licu,

A nawet – może niejeden powie,
Że to jest wymysł poety –
Przysięgam jednak, tam były w mowie
Nawet – tak, nawet sztylety!

„Ach, ja mam sztylet!” – to mówiąc, z włosów
Dobyła sztylet misterny
I przysięgała wobec niebiosów,
Że był i będzie jej wierny.

„Jeśli mnie zdradzisz, ja tym sztyletem,
Przysięgam – skończę to życie!”
I ja przysięgam święcie, że nie tym,
Ach, bo to była... zgadnijcie!

Była to, mówiąc po prostu – szpilka!
Rożnem być mogła na karła,
Lecz używana już przez lat kilka,
Tak się nareszcie przytarła,

Że łatwiej słońcu byłoby zgasnąć
W ostatniej nawet iskierce,
Niźli tej szpilce skórę zadrasnąć,
Cóż przebić gorset i serce!

A notabene tego sekretu
Nikt z czytelników nie wiedział,
Że u niej między rąbkiem gorsetu
A sercem – diabli był przedział!

Było to na kształt... Dokończę zaraz,
Mały zrobiwszy dodatek,
Bo widzę w oczach panien ambaras,
A gniew w spojrzeniu mężatek.

Widzę, a nawet, co gorsza, słyszę
Głośny krzyk na mą zuchwałość;
Lękam się – przecież koniec napiszę,
Bo nic w poezji nad całość.

Te wszystkie rysy, szkice, ułamki,
Wszystkie wyimki, wyjątki,
Te poetyczne na lodzie zamki,
Jakieś bez końca początki,

Niechaj, kto może, wierzy w te gończe
Przyszłych poetów jutrzenki;
Ja rzecz skończoną lubię od ręki,
A więc i moją zakończę!

Czytaj dalej: Moja gwiazda - Ryszard Berwiński