Parabaza do Don Juan Poznańskiego

Na tym się kończy manuskrypt, z którego
Drukować dałem niniejsze dwie pieśni
Jako wydawca, o czym trochę wcześnij
Przestrzec już chciałem czytelnika mego,
Aby nie myślał, że mnie przez to zrani,
Choć Don Juana w czymkolwiek nagani.
Wolnoć o niego spór toczyć z autorem,
Byleś mnie przyznał, żem wydawców wzorem;
Bom oddrukował bez najmniejszej zmiany
Cały manuskrypt, który, źle pisany
I nieczytelnie, w dziwny bardzo sposób
Do mnie się dostał.

Było to w karnawał,
Ja w mieście właśnie dokąd wielki nawał
Spłynął i licznych, i rozlicznych osób,
A zwłaszcza kobiet; za nimi, jak zwykle
Bywa, że powój z kwiatami się wikle,
Przybywa młodzież – a młodzież dalipan
Wcale niczego; i jeśli panienka
Była jak róża, kiedy w kwiat rozpęka,
To przy niej chłopiec pewnie jak tulipan.
Dalej – jeżeli chcesz użyć języka
Kwietnych przenośni – błyszczy złotostrojna
Głowa matrony jak kwiat słonecznika,
Obok jak aster twarz papy spokojna
Poważnie patrzy na ten żywy zielnik
Ruchomych kwiatów, w którym krotochwile
Swoje miewają róże i motyle,
A czasem ludzie.

Lecz może czytelnik
Ciekawy byłby dowiedzieć się wreście,
W którym to kraju i w jakim to mieście
Ludzie szczęśliwi żyją, jak w kwietniku
Niewinne kwiaty. O mój czytelniku,
Nie pytaj o to – i daruj zarazem,
Jeślim cię złudził porównań obrazem.
Co to za kraj ten? – ja tam długo siedział
I kraj, i ludzi poznałem dokładnie,
Więc wiem, że gdybym, co za kraj, powiedział...
O! nie chciej, nie chciej – lub zasłona spadnie!
Na sam dźwięk tego jedynego słowa,
Taka w nim przekleństw zawarta jest siła,
Ponurość ciebie owionie grobowa,
W oczach ci stanie stu wieków mogiła,
W uszach stu wieków zajęczą ci płacze
I śmiech szatanów, i ofiar rozpacze!
Co to za kraj ten, co za kraj?... niestety!
To nie kraj żaden – ale smętarz stary,
Po nim przeszłości przechodzą się mary
I próchna świecą, i bielą szkielety!
A to pełznące pośród trupów bractwo,
Myślisz, że ludzie?... choć z ludzkim obliczem
Ono do ludzi niepodobne niczem,
To śród zgnielizny wylęgłe robactwo.
Widzisz, jak pełza, roi się i rusza,
Jak w trupich trumnach kłem pamięci wierci
I życia szuka śród przybytku śmierci,
Myślisz, że żyje?... zapytaj, gdzie dusza
I gdzie ich serce?... Och! gdyby je mieli
I gdyby czuli chociaż tylko tyle,
Co czują prochy umarłych w mogile,
Kiedy się nimi podła chciwość dzieli,
Gdyby to czuli, czyliżby ścierpieli
Tyle zniewagi i siebie, i owych,
Co, przebudzani z cichych snów grobowych,
Głosem rozpaczy wzywają mścicieli
Na świętokradzką rękę, która burzy
Nawet grób wolnych – za krew, co się kurzy
Po dziś dzień jeszcze świeża i gorąca,
Choć przelewana już od lat tysiąca,
Krew odkupienia, męczeńska i święta,
Krew w dobrowolnej niesiona ofierze
Bogu wolności za ludzi–bydlęta,
Którymi stare kupczyło przymierze.
Tę krew, tę wielkość poświęceń i dumy,
Tego olbrzyma przeszłości, co zmarły
Groźnym jest jeszcze – te ciasne rozumy
I w piersiach zmieścić miałyby te karły?...
Zmieścić i uczuć – och! gdyby uczuli,
Czyżby spokojnie patrzali na zbójców,
Kiedy starszego brata w pęta kuli
Za to, że pamięć szanował swych ojców!

Nigdy, ach! nigdy – nie wierz, czytelniku,
Nie wierz pomimo hałasu i krzyku –
Ja ich znam lepiej, ja tam nie sto razy
Byłem w tym kraju – więc i kraj, i ziemię
Poznałem dobrze – a najlepiej płazy,
Co ją zaległy – jakieś dziwne plemię
Istot umarłych i umarło-żywych,
Bardzo dręczonych i bardzo cierpliwych,
Których własności, cnoty i niecnoty,
Jeśli dasz ucho, opiszęć do joty.

Wystawże sobie naprzód kraj szeroki,
Polisty, leśny i nadzwyczaj żyzny,
Na straży jego góry i opoki,
Na skrzydłach niebo i morskie głębizny,
A w łonie źródło płynące przed wiekiem
Zdrojem wolności i miodem, i mlekiem.

W takim to kraju, jak mówią, przed laty
Mieszkał lud wielki, możny i bogaty;
Krwi nie żałował – chleba nie był głodny,
Za domem sławny, u siebie swobodny,
Rolnik w pokoju, a w polu oboźny,
Gościom gościnny, ale groźnym groźny!

Kto by nie wierzył – niech zapyta karku,
Na którym stała noga Dawidowa,
Czyś ty zapomniał o tym, niedowiarku,
Że wtenczas spadła Golijata głowa;
A choć z kadłuba strasznego olbrzyma
Wylągł się potwór, co świat w szponach trzyma,
Czyś ty pomyślał, niepomny tych czynów,
Że on dziś plagą jest i Filistynów?...

Dziś – straszno spojrzeć w dzieje tego ludu,
Tyle tam światła w dalekich dni zmierzchu
I tyle cnoty w głębiach – a na wierzchu
Tyle występków, podłości i brudu,
Tylu nikczemnych, że choćbym był zdolny
Skreślić ich obraz i podać nauki,
Z których by widzieć mogły późne wnuki,
Jak niewolnikiem staje się lud wolny,
Nie chcę – bo pierwej poruszyć by trzeba
Najgłębszą otchłań najgłębszego piekła,
Wycieńczyć litość i cierpliwość nieba,
Zliczyć łzą każdą, co z ócz ofiar ciekła,
Wskazać krwią braci kupczącego brata,
Matkę, gdy blada i śmiertelnie sina
Konając u nóg wyrodnego syna,
Przepowiadała bliski koniec świata!
I wołający z nią do podłej tłuszczy
Głos napomnienia: „Dzień sądu się zbliża,
Bo wyście wolność przybili do krzyża!”
Głos ten był głosem wołania na puszczy,
Stało się – wolność na krzyżu rozpięta
Skonała w mękach, a lud poszedł w pęta.

Wróg go ujarzmił nie siłą orężów,
Lecz nikczemnością i podłością mężów,
Zepsuciem niewiast – i przez matek winy,
Co swej ojczyźnie takie dały syny.

Odtąd po latach występków i zbrodni
Nastały lata pokuty i kary;
Lata okropne – bo choć kary godni,
Ludzie ci cierpień dopełnili miary.

Widziałem nieraz, gdym w ich kraju bawił,
Jak kark, co dźwigać miał królów purpury,
Dziś pod razami siepaczów się krwawił,
Jak dłoń, żebracze trzymając kosztury,
Sięgała drżąca po datek jałmużny.
Którą porzucał ten, co jej był dłużny;
Widziałem nieraz, jak syn pogrobowy
Już nie rozumiał ojców swoich mowy,
Jak wnuk wielkiego w dziejach bohatera
U stóp dumnego swej chwały posąga,
Kiedy mu podlec szyderstwem urąga,
O litość woła i z głodu umiera;
Widziałem – szatan sam powtarzał: „szkoda”.
A strachów takich nikt dziś nie pamięta,
Bo się to działo aż za dni Heroda,
Że wydzierano matkom niemowlęta,
Że je w podziemnych wytępiano mękach
Lub mordowano na publicznych rynkach,
Aby śród ofiar niewinnych tak wiela
Zabić przyszłego świata zbawiciela!
Widziałem – czegóż ja tam nie widziałem –
Ludzką wam tego nie wypowiem mową,
Łzy, krew, ubóstwo – ucisk w kraju całym
I Damoklesa miecz nad każdą głową!
Taki był kraj ten – a jego mięszkańce
(Mnie interesa trzymały w ich mieście)
Hucznie i licznie zjechali na – tańce!

Hucznie i licznie – i nieraz par dwieście
Stało gotowej do mazurka młodzi.
A co za młodzież! Chłop w chłopa jak dęby
Szumiące jeszcze przy świata powodzi,
Młodzież, co gdyby świat wzięła za zręby
I opasała go ducha łańcuchem,
Świat ten na przekór przesądom i Stwórcy
Nowym na wieczność popchnęłaby ruchem.

Dziś – zgroza spomnieć – owi światoburcy,
Kiedy ich wrogi mordują i gnębią,
U nóg niewieścich z czułością gołębią
Miłośnych nieszczęść wyjęczają żale;
Albo też w dzikim odurzenia szale
Tańce zawodzą, jakby im zaklęty
Róg Oberona załaskotał w pięty.
Śmiech, krzyk, wesołość leją się z szynkwasów
Wódką i winem, jak za dobrych czasów.

Jeden był tylko pośród tej gawiedzi,
Co pijanego z drugimi wesela
Ani odurzeń szału nie podziela,
Ale milczący pośród gwarów siedzi
Z takim okropnym pokojem na twarzy,
Jakby sumieniem był wszystkich zbrodniarzy,
Którzy po dziś dzień od stworzenia świata
Głowę składali pod toporem kata;
I taki uśmiech szyderstwa miał w ustach,
Jakby go wysał był w długich rozpustach.

A kiedy pytać zadziwiony jąłem:
„Człowiek ten diabłem-li jest czy aniołem?”
Jedna z dam, bardzo rozumna kobieta,
Odpowiedziała z słodyczą: „Poeta,
Waryjat raczej – imajnuj pan sobie,
On twierdzi, że my tańczymy na grobie;
Zaraz usłyszysz dziwne jego wroźby!”

To mówiąc, biegła ku niemu przez sale
Jak rybka, wierzchnie kiedy muska fale:
„Poeto – rzekła – nie odmówisz prośby
Nimfie przyjaznej, przecież nie wygnaniec
Z podwoi niebios ni piekieł wyrzutek,
Więc po co rozpacz i ten niemy smutek?
Ot, lepiej wpisz się na następny taniec!”

To rzekłszy – wachlarz podała mu biały,
Na pergaminie którego tancerzy
Wszystkich imiona zapisane stały,
On wziął – i tak się wpisał, trocha szerzej:

„Śmiejcie się, tańczcie – szalajcie,
Ale tańcząc, moje panie,
Pamiętajcie – pamiętajcie,
Że tańczycie na wulkanie.

Więc przezornie i ostróżnie,
Bo jak wulkan z nagła pęknie,
Może wam być bardzo różnie,
Niebezpiecznie i niepięknie!

Więc ostróżnie i leciuchno
Płochą stopką trącać ziemię,
Bo pod ziemią proch i próchno,
Bo pod ziemią iskra drzemie;

A jak stopka nieostróżnie
Iskrę zbudzi i grób pęknie,
Może wam być bardzo różnie,
Niebezpiecznie i niepięknie.”

Spojrzałem – dama pobladła jak chusta,
A jego czoło zasępiła chmura
Jeszcze czarniejsza i bardziej ponura
I śmiech straszniejszy wykrzywił mu usta;

Jak gdyby na to czoło cień żałoby
Rzucała przeszłość i smutne jej groby,
A wargi strute żywota kielichem
Obecność gorzkim wyszydzały śmiechem!

Podobnym wtedy zdał mi się ten człowiek
I długom odeń nie mógł odjąć powiek;
Tak w czarnej puszczy zbłąkany wędrowiec,
Kiedy niejeden przebieży manowiec
I w końcu siły postrada – a razem
Spotka się w lesie z jakim drogoskazem,
Staje – napisy jego długo czyta
I u niemego o swą drogę pyta;
Tak i ja, w dziejów zabłąkany lasy,
Kiedym go spotkał, człek ten tajemniczy,
Zdawało mi się, że godziny liczy
Pomiędzy dwoma odległymi czasy,
I z labiryntu gdy sam wyjść nie mogę,
O dalszą chciałem zapytać go drogę.
Więc rzekłem, rękę ścisnąwszy mu: „Wieszczu!”
I na to słowo jak gdyby rażony
Piorunem zadrżał, i czułem w tym dreszczu,
Że wszystkie duszy jego drgają strony.
„Wieszczu! – zawołał – któż tyle odwagi
Dał tobie, imię to święte bezcześcić!
Ja wieszczem – czego?... cóż może wywieścić
Syn ojca smutku i matki zniewagi!
Wieszczem – dla kogo?... może dla tej zgrai
Ludzkiego rodu, małpich obyczai?
O! nie, nie dzisiaj – chociaż może jeszcze
Przyjdą te czasy, w których wam wywieszczę,
Co mnie w dniach smutku i nocach rozpaczy
Duch boży z przyszłych tajemnic tłumaczy;
Ale nie dzisiaj; na dziś mnie przypadło
Być jak to wierne dla świata zwierciadło,
Co wszystkie kształty i co wszystkie barwy,
A choćby piekieł ukazuje larwy.

Niech się w nim przejrzą – a jeśli zobaczą
To, co ja widzę, niechaj się zaśmieją
Dziką rozpaczą nad świata koleją
Lub niech nad własną nikczemnością płaczą!
Wieszcz – syn natchnienia, jedno z świętych naczyń,
W które Bóg wlewa żywe źródło łaski,
W którego piersiach śpią gwiazdy przeznaczeń,
A z czoła biją boskich zadum blaski,
Wieszcz – syn natchnienia, wieszcz – ojciec zapału,
Wieszcz ten nie wstaje ze zgnielizny kału.
A jaż bym wpośród tej kałuży brudu,
Ja bym miał wieszczem być dla tego ludu
I może wróżyć, że za trzy dni rano
Za sprawą Pańską ze zmarłych powstaną?...
Och! nigdy, nigdy – niż ich grobu stróżem,
Niż marzycielem śród zbutwiałych pleśni
O zmartwychwstaniu – ja wolę wstać wcześniej,
Ja wolę raczej stać się biczem bożym
I smagać śpiących, i dręczyć, i chłostać,
Choćby im do krwi serdecznej się dostać,
Bo może zapach świeżej krwi ich zbudzi,
Że zmartwychwstaną podobni do ludzi!”

Tu wstał i lekko głową ku mnie skinął,
Poszedł i w tłumie tańcujących zginął.
A ja na próżno myśli me spowiadał
Z tajemnic tego dziwnego człowieka,
Próżnom o niego u przytomnych badał
I jeszcze we śnie marząca powieka
Daremnie chciała postać jego schwytać,
By tajemnice tej duszy przeczytać!

A gdym się zbudził następnego rana,
Ktoś nieznajomy oddał mi pakiecik,
W którym dwie owe pieśni Don Juana
I takiej treści znalazłem bilecik:

„Weź, jeśli zechcesz, przeczytaj – a potem
Mniejsza, co zrobisz – boć to nie kłopotem
Autora, kiedy publiczność go czyta,
Czy nad nim płacze – czy zębami zgrzyta.
Ty jednak, nim się niechęcią zasępisz,
Nim mnie osądzisz i zanim potępisz,
Pierw cierp, com cierpiał, i wierz, jak ja wierzył.
I żyj choć chwilę, jak ja wiek mój przeżył;
A kiedy spełnisz do kropel ostatnich
Czarę nadziei – to z rozpaczy śmiechem
Weź ją i strzaskaj o skałę serc bratnich,
A może głuchym oddźwiękną ci echem
I może robak sumienia, co zasnął
W kamiennych sercach tych kamiennych ludzi,
Na ten dźwięk głuchy ze snu się przebudzi
I będzie myślał, że to piorun trzasnął,
I w tym piorunie ujrzy palec boży,
Co przebudzenie bliskie głazom wróży,
I toczyć zacznie – by pośród burz wycia
Mękami zbudzić w nich pragnienia życia!
A jeśli »pragnę« tych zimnych skał krocie
I te bezduszne masy w głos zaryczą,
Jak Chrystusowi niegdyś na Golgocie
Octu z żółciową podaj im goryczą,
By prędzej ciałem z nicestwa skonali,
A z martwych duchem na wieczność powstali.

I ja go widzę, widzę czas ten bliski
I wieczność drżącą u jego kołyski,
Widzę i mógłbym wam duchem proroczym
Czasu owego pewne przyjście wróżyć;
Ale nie dzisiaj – dzisiaj trzeba burzyć,
Bo takim ludziom jak wróżyć i o czym?...
Tyś na nich patrzał – ty o to nie pytaj,
Lecz jeśli spyta ciekawiec, mów: »Czytaj!«
I podaj jemu, co ja tu napisał
W tym Don Juanie; a jeśli z odrazą
Odwróci oczy od tego obrazu,
Powiedz mu, skąd ja taką gorycz wysał.
Powiedz, dlaczego zamiast ideału
Boskiej miłości tyle tam zakału
I tyle brudu, i tyle bluźnierstwa,
Tyle łez w śmiechu, a we łzach szyderstwa;
Powiedz, dlaczego nienawiści związek
Trwa między nami – między mną a światem,
Powiedz, że ja się brzydzę poematem,
Który poświęcam:
R y c e r z o m p o d w i ą z e k !

Czytaj dalej: Moja gwiazda - Ryszard Berwiński