Don Juan Poznański - pieśń druga

Wisst ihr, was mich Poeten
Erst recht erfreuen sollte?
Dürft’ ich singen und reden,
Was Niemand hören wollte!

Goethe

Skończyć, skończyłem! Lecz j a k i na c z e m?...
Nim z drugą pieśnią wyruszę,
Tych wątpliwości jasnym tłumaczem
I własnym sędzią być muszę.

I własnym sędzią. O! wynalazku
Bez granic, końca i miary,
Coś bicz nareszcie ukręcił z piasku
Na konie z dymu i pary.

O wieku światła, coś ciemne głowy
Dopóty smagał tym biczem,
Póki nie przyznał rozsądek zdrowy,
Że nic jest czymsiś, coś – niczem.

O wieku odkryć, coś twymi cudy
Tak wszystkie zużył kuglarstwa,
Że Panu Bogu nawet na nudy
Nie pozostało lekarstwa.

Wieku mądrości – światłości prysma,
Palma ci twoja wydarta!
Zgasiły blask twój dwa czasopisma
I redaktorów półczwarta!

Zgasiły – mówię – odkryły bowiem
Rzecz, znaną wprawdzie po trosze,
Lecz nim odkrycie owo opowiem,
Pierw czytelnika przeproszę,

Że, przerywając powieści wątek,
Pieśń tę zaczynam ukosem,
Tak że jej koniec i jej początek
Będzie to istna pięść z nosem.

Grzech mój w niniejszej wyznaję strofce –
Lecz służąc rymom i ślince,
A przy tym Polak – wolę manowce
Niż proste, bite gościńce.

Kręty manowiec, dyszel rzemienny,
Komin, z którego się kurzy,
Kuchnia, piwnica, kielich strzemienny –
Ot i epizod w podróży.

Mniejsza w podróży – dobrze i w pieśni
Patrzeć komina i dymu;
Często wieszcz o tym nawet i nie śni,
Że dym mu pomógł do rymu –

A rym jest gościem – przynajmniej u mnie,
Nader szacownym, bo rzadkim;
Gościnność sama każe, choć skromnie,
Skromnym go przyjąć obiadkiem.

Choć więc nie w porę zawita czasem,
Zamiast go z niczym odegnać,
Wolę jak teraz tylko nawiasem
Przyjąć go, ścisnąć, pożegnać –

Vale et fave! A nuż spachaczem
(Wyraz ten starosłowiański
Objaśniam prośbą i odsyłaczem:
Patrz Linde, Jungman, Trojański).

Wracam do rzeczy odkryć. A zatem
W Poznańskiem, wierz mi, lektorze,
Są literaci – a literatem
Nie każdy jednak być może.

W Poznańskiem jednak, ach! w tym Poznańskiem,
W tym naszym polsko-germańsko-
Arysto-demo-kratyczno-pańsko-
Filozoficznie-kapłańskiem,

Są ludzie – są więc i literaty!
Jeśli dowodów chcesz gwałtem,
Za sześć talarów prenumeraty
Wszystkich zakupisz ryczałtem.

Wszystkich od razu! I jeszcze w targu
(Gdzie bowiem idzie o ż y c i e,
Tam h a n d e l trzeba budzić z letargu),
W targu dostaniesz – odkrycie.

Ach, ale jakie! – Odtąd na świecie
Łotrostw ni łotrów nie będzie,
Co więcej, nawet głupców! a przecie
Będą i sądy, i sędzie.

Ach, ale jakie! – W kąt sławne żury,
W kąt prokurator i świadki,
W kąt inkwizytor: knut i tortury,
Więzienia, kraty i kratki.

Będą to sądy... lecz lepiej zrobię,
Że zamiast w długiej omowie
Przykład ich żywy podam na sobie
I że tak zacznę: Panowie,

Publiczność głupia! (Jeśli z was który
Między publiczność nos wraził,
Daję mu słowo honoru z góry,
Żem go niechcący obraził.)

Publiczność głupia, a głos publiczny,
Lud, większość – czcza to chimera,
Skir z czasów Piasta w Polsce dziedziczny,
Na któren szlachta wymiera!

Większość, opinia... i gdzie? w Poznańskiem!
I w czym?... w uczonym zawodzie!
Gdyby to jeszcze coś o szampańskiem,
Coś o..... o modzie,

Gdyby nareszcie o rzepiach, grykach,
A po naszemu taterkach,
Lub o baranach – a raczej trykach,
Gdyby na koniec o perkach;

Nic bym nie mówił, bo jest w tej mierze
I u nas rozum publiczny,
Syn go po ojcu w puściźnie bierze,
Jeśli ma folwark dziedziczny.

Tu tradycyjnym rządzi się torem,
Dzień cały sieje lub sprząta,
W bliskie sąsiedztwo jedzie wieczorem,
Gdzie zwykle romans się pląta –

Młoda mężatka lub stara panna –
Czasem daleka kuzynka,
Najczęściej jakaś garderobiana –
Jakaś mamzela, asynka;

Sprzyja-li pora, to smycz i charty,
Strzelba na wiosnę i w zimie;
Słota-li – pół dnia przegra się w karty,
Druga połowa przedrzemie!

Tak żywot pański – żywot mozolny
W próżniactwa zwija się krążek,
A wpośród nudów i chwili wolnej
Nie masz do nauk i książek.

Zresztą co po nich! Naszym naddziadom
Wystarczał z kordem sens zdrowy.
Nieprawdaż, panie ojcze, tyś świadom,
Co może ręka bez głowy.

O tak, herosie spod Ostrołęki,
Spod Dębu, Igań, Grochowa,
Wawrzyn do każdej przypinaj ręki –
Lecz cóż na głowę?... ach! głowa...

Mniejsza o głowę, kiedy są laury.
I cóż, że nie ma ojczyzny,
Kiedy po stajniach są bucentaury,
Po twarzach marsy i blizny!

Bił się pan ojciec – syn się bić będzie,
Ilu kpów – tylu żołnierzy!
Każdy, przysięgam, konia dosiędzie,
Niech no ktoś alarm uderzy.

Więc po co czytać! – Biedny literat
W ostatniej losu potrzebie,
Gdy nikt nie czyta, musi rad nierad
Czytać i sądzić sam siebie.

A zwłaszcza sądzić! O! wynalazku
Przemyślnej giełdy Parnasu,
Coś bicz krytyki ukręcił z piasku,
Bo szkoda było atłasu.

Cześć ci! Ja, wieku syn niewyrodny,
Człowiek postępu niegłupi,
Syty mądrości – lecz chleba głodny,
Wołam: panowie! kto kupi?

Ot, towar piękny! – bo, proszę panów,
Co za materia prześliczna!
Przy tym dla wszystkich i płci, i stanów
Jak niesłychanie praktyczna!

A jak skończona!... jak?... to pytanie,
Nim z drugą pieśnią wyruszę,
Rozstrzyc przyrzekłem; tutaj więc na nie
Krótką odpowiedź dać muszę.

Jak?... przecudownie!... I choćby wszystka
Piękność mej pieśni i wątek
Niewarte były suchego listka
Z owych Gustawa pamiątek;

Choćby wiersz każdy, ten wiersz mój gładki,
Twardym się zdawał jak gruda,
A wymuszone rymy i spadki,
A rzecz zbyt tłusta lub chuda;

Choćbym był zaczął nieromantycznie,
A śpiewał nie po eolsku;
Skończyłem jednak patriotycznie,
Skończyłem czysto po polsku –

Bo nie skończyłem! „Brawo ci, brawo,
O narodowy nasz wieszczu!” –
Krzykną rycerze, co pod Warszawą
Przez trzy dni stali na deszczu

Bomb i granatów, a dnia czwartego
Skończyli według zwyczaju
Szlachecko-polsko-narodowego –
Bo nie skończyli dla kraju!

A było ich tam sto razy tyle,
Co owych synów Hellady,
Którzy... lecz o tym niech Termopile
Świadczą – kto poszedł w ich ślady?...

Kto?... z naszych żaden! Rzecz oczywista,
Że w s z y s t k i c h szkoda, lecz gdyby
W tylu tysiącach choć tylko trzysta
Było walecznych, mogliby...

Prawda! lecz choćby polegli wreście
I wszyscy poszli do gazet,
Byłoby w Polsce najmniej wsi dwieście
I dusz bez panów kilkaset.

A brzydko umrzeć, gdy pięknie żyjem
Z cudzych darmochów i danin.
Żyj więc motłochu! Lecz carpe diem! –
Nauczał pewien Rzymianin.

Korzystaj z chwili, bo chwila płynie –
P£nta re‹ – wszystko ucieka;
Świat, ziemia, słońce, niebo przeminie –
Wieczność je schłonie, jak rzeka,

Kiedy ulewnym deszczem gór wzbierze,
Pochłania w dzikim swym biegu
I te potężne stu burz szermierze:
Dęby szumiące u brzegu,

I ten niewinny kwiat niezabudki
Ukryty w trawek spowicie,
Co niewidziany, mały, cichutki
Jak cicha miłość rósł skrycie.

Jak cicha miłość! – O, młoda parko,
Której się Eden uchyla,
Dopóki serce twoje poczwarką,
Korzystaj z chwili–motyla,

Bo chwile lecą – godziny płyną,
A choć chwil szczęścia nie liczym,
Choć dla kochanków wieczność godziną,
Chwila wiecznością – czas niczym,

Czas jednak długi, a miłość krótka,
Waszych spytajcie się matek;
Cóż im zostało dziś z niezabudka,
A gdzie ich miłość–bławatek!

I mnie spytajcie – Bożeż, mój Boże,
Co to za dziwne bym rzeczy
Mógł wam powiedzieć – i powiem może,
Dziwne, a krwawsze od mieczy!

I wiem, że gdybym tak jak je oto
Tutaj mam w duszy przytomne,
Te łzy, rozpacze, ten blichtr z pozłotą,
Owe przysięgi niezłomne,

Gdybym to wszystko odkrył przed światem,
Choć bezwstyd dzisiaj ją wspiera,
Każdy mój wyraz byłby jej katem,
Pręgierzem każda litera!

Lecz o tym później. Tu czas, bym wrócił
Pod te jawory – w ów szpaler,
Gdziem ich w ostatniej pieśni porzucił,
Gdzie poematu kawaler

Aż dotąd u nóg nadobnych klęczy,
Jak klęczał w pieśni mej pierwszej,
Będzie to temu jakoś mniej więcej
Trzysta sześćdziesiąt sześć wierszy.

„To być nie może!” – wrzaśnie ród trutni:
Imć pan recenzent i krytyk,
Kontent, że mojej muzie i lutni
Choć jeden dostał się przytyk.

„To być nie może! Chybaby Madaj
Wytrwał na klęczkach tak długo:
Lecz serce – miłość?... o tym nie gadaj!
Serce i miłość nie sługą.

Zresztą najwyższej miłości zapał
Zgasłby i w tobie, mój panie,
Gdyby ci jednę nogę kurcz złapał,
A druga ścierpła w kolanie!”

Ha! skoroć sami wpadliście na tor
Mimo przeciwnych zaręczeń,
Gdy i on nie jest wielki amator
Długich modlitew i klęczeń,

Przeto, chcąc nie chcąc, przyznać wam muszę,
Że wciąż nie klęczał. Lecz tutaj
Sekret Parnasu górą przyduszę,
Nieodgadniony jak Tukaj.

Bo mi mój arcymądry wydawca,
Sam autor, krytyk i piewca,
W literackiego gotów był krawca
Zmienić się nagle i w szewca,

By mojej muzie, choć ostro kutej
Na wszystkie cztery kopyta,
Kurtę przykroić i uszyć buty,
Nim ją publiczność powita;

Twierdząc, że prędzej wielbłąd dromader
Przejdzie przez otwór iglanny,
Niż mój Don Juan, choć piękny nader,
Przez ręce matki do panny!

Nie chcąc tej smutnej słyszeć pogróżki
Z ust pani matki lub ciotki
Lub pod panieńskie kryć się poduszki,
Skąd urość mogłyby plotki,

Wolę od razu twej przepowiedni
Zawierzyć, panie wydawco,
I by zgorszenia nie stać się sprawcą,
Na cały ustęp poprzedni

Płaszcz grobowego zarzucam kiru,
A wiersz, co tutaj umiera,
W czechle białego grzebię papieru –
O czym chciej przestrzec zecera.

***

On klęczał – ona... ach! jakże inna,
Jak promienista i blada;
Niby niewinna i niby winna,
Niby nierada i rada.

Na czole jakiejś światłości promień,
A pod nim mroki i cienie;
W ustach gorączka – a w oczach płomień
I jakieś słodkie omdlenie,

Jakieś półzmarcia i półożycia,
Jakieś „za mało” i „zadość”,
Coś potępienia – coś wniebowzbicia,
Coś – niby smutek i radość;

A pierś wzniesiona – snadź uczuć fala
Ledwie w swych brzegach się mieści;
A tak ruchoma, że słychać z dala,
Jak rąbkiem sukni szeleści.

Wzdycha i słabnie – i na pień drzewa
Wiotką kibicią się słoni,
I tak wygląda jak niegdyś Ewa
W cieniu swej rajskiej jabłoni,

Ów zakazany owoc gdy zjadła,
Spojrzy, aż oto – o cuda!
Adam... i raczka spiekła, i zbladła
(Co dziś nie każdej się uda).

Podobnież ona – spłoniona, blada,
Twarz białą rączką przesłania
I drżącym głosem wyrzeka, biada,
I w ciche ozwie się łkania.

„Ty płaczesz?... nie płacz, nie płacz, na Boga!
Bo każda łza twa tu spływa,
Tu, w serce moje – i tam, o! droga,
Ogień miłości zalewa.

Nie płacz, o nie płacz – bo choć twój Eden
I piekło z tobą podzielę,
Lecz łzy i szczęście to na raz jeden,
Ach! to za wiele – za wiele!”

„Za wiele, mówisz – o! ty okrutny.
Więc się nie żalić, nie smucić;
Ty taki młody – sercem rozrzutny,
Gotów zapomnieć, porzucić.”

„Ciebie porzucić – zapomnieć ciebie
I złamać śluby niezłomne?...
O! pierwej Boga mojego w niebie
I pierwej nieba zapomnę!

Porzucić ciebie! – jakaż potęga
Zdoła rozerwać te serca?
Niechaj się piekło samo sprzysięga,
Niech świat – niech podły oszczerca...”

Tu drgnął – bo jakiś szelest z uboczy
Niemile wpadł mu do ucha –
Drgnął i w ciemnościach utopił oczy,
Patrzy przez chwilę i słucha,

Słucha przez chwilę, patrzy – i naraz
Zerwał się, skoczył, obrócił,
Mignął raz, drugi, przez rów i taras
Jednym się skokiem przerzucił

I przepadł w polach – a pola wokół
Głuche i nieme; na niebie
Tu, ówdzie chmurka jak lotny sokół
Skrzydła w błękitach gdzieś grzebie,

Coraz to bledsza – znać ranek bliski,
Rosa rzęsisto opadła,
Mgły się podniosły – a gwiazd połyski
I twarz księżyca pobladła.

A między ziemią i niebem całem
Taki się tuman rozwinął,
Jakby duch boży srebrnym wód wałem
Niebo i ziemię opłynął.

Więc on, co dotąd jak salamander
W ogniu swych własnych żądz płonął,
Teraz jak nowy polski Leander
W traw Helesponcie utonął.

I zniknął we mgłach! – Tak kiedy nurka
Na wygładzonej wód szybie
Wśród zabaw ptasich spłoszy trzask kurka
Lub oko ludzkie przydybie,

Zaledwie postrzegł – plusnął i ściegiem
Mokrej się nakrył topieli,
I gdzieś dopiero pod drugim brzegiem
Z długiej wydysza kąpieli;

Tak on, gdy nura uciął w pokosy
I w traw utonął głębinie,
Dopiero z potu i chłodnej rosy
W bliskiej się otrząsł wioszczynie;

Gdy przed pochyłym stanąwszy domkiem
(Dom ten miał z łaski rodziców,
A raczej tego, który jest trzonkiem
Polskiej familii dziedziców),

Wpadł do mieszkania; a jak w Upicie
Po brudnej trupa skorupie
Poznałbyś całe szlachcica życie,
Co niegdyś mieszkał w tym trupie,

Tak tu z mięszkania! – Pokój niewielki
Z niskim i brudnym pułapem,
Piec, cztery kąty, w kątach butelki,
Na drzwiach pęk kluczy z harapem,

Stół, kilka krzeseł – na stole karty,
Przy nich omłotu rachunki
I Mickiewicza Dziadów tom czwarty,
I dwa numera pism „Pszonki”.

Tak mieszkał Juan i żył szczęśliwy,
Dopóki nie znał miłości,
Miał noc spokojną – dzień nietęskliwy,
Czasem sąsiadów i gości,

Najczęściej nudy. Dziś prędszym chodem
Zdradzał niepokój w swym łonie;
A choć mu rosa poranku chłodem
Oblała czoło i skronie,

Jednak po owym nierównym kroku,
Po tym nieładzie – po fali,
Co pierś rozdęła, a błyska w oku,
Znać, że ta głowa się pali,

A w piersi burza! To siadł, to wstawa,
Zaledwie powstał, znów siedzi.
Ach! bo to z sercem nie lada sprawa,
A Juan z sercem się biedzi.

Biedzi się, dręczy; wreszcie na łóżko
(Tragiczniej mówiąc, na łoże)
Upadł i głowę nakrył poduszką,
Nakrył, lecz zasnąć nie może.

Nie może zasnąć; porwał się, spojrzał,
Na stole papier – atrament;
I wielki zamiar w duszy mu dojrzał –
Zostać poetą i lament

Serca napisać! – O! śnie skrzydlaty
Słodkich udręczeń i cierpień,
Maju młodości, bogatszy w kwiaty
Niż w owoc późnych lat sierpień,

Któż ciebie nie zna – któż z twojej czary
Czarów miłości nie wysał,
I któż twe widma – rozkosze, mary,
Któż je wyśpiewał – wypisał!

Juan chce pisać; łokieć na stole,
A czoło oparł na dłoni
I oko w niebie utkwił sokole,
I za natchnieniem w lot goni.

Goni, a goniąc, przygryza pióra,
A przygryzając, pierś wzdyma,
Na koniec zacznie tak: „O! ty, która...”
Zacznie i nagle się wstrzyma.

A gdy się wstrzymał, duma i myśli,
A gdy się dobrze namyślił,
Spojrzał – raz jeszcze rozważył ściślij
I co napisał – przekryślił.

A gdy przekryślił – łokieć na stole
I skroń znów oparł na dłoni,
I oko w niebie utkwił sokole,
I znów za rymem w lot goni.

Goni, a goniąc, przygryza pióra,
A przygryzając, pierś wzdyma,
I znów zaczyna tak: „O! ty, która...”
I znów się nagle zatrzyma.

A gdy się wstrzymał, duma i myśli,
A gdy się dobrze namyślił,
Spojrzał – raz jeszcze rozważył ściślij
I co napisał – przekryślił!

Czytaj dalej: Moja gwiazda - Ryszard Berwiński