Ostatnia spowiedź w starym kościele

I
Być albo nie być?... Ot, było pytanie!
Mus konieczności odpowiedział na nie –
Nie ma wątpienia; bo czy być, czy nie być,
Kres ostateczny zawsze trzeba przebyć.
Więc po co zwłóczyć? Wszak i ty, kapłanie,
Pacierz twój kończysz słowem: niech się stanie!

Stało się! Byłem, czym byłem, nic więcej;
Będę, czym będę – tym pewniej, im pręcej:
Byłem ni podłym, ni pierwszym z zbrodniarzy,
Lecz byłem głupcem złudzeń i omamień!
Czym jutro będę!... Odwalcie ten kamień,
Spytajcie prochu: czym jest, o czym marzy?
Marzyć?... i o czym, o czym marzyć w grobie?
Prochu Hamleta! wstań i świadcz o sobie,
Prochu Hamleta! mów, co ci się śniło
Pod tylu wieków milczącą mogiłą!
Jeżeli miłość – jam kochał jak może
Niewielu kocha – ale żal się Boże
Wspominać o tym; zbyt to stare dzieje
I zbyt bajeczne – mędrzec się z nich śmieje,
Wierzy w nie tylko jeszcze młodość płocha,
A wierzy tylko dlatego, że kocha!

Miłość – tęczową wyobraźni tkankę,
Bańki mydlane, motyla, kochankę
Dzieciom zostawmy i tym, co zostali
Na całą wieczność dziecinni i mali.
Przestałem kochać!

Jeżeli przypadkiem
Usłyszysz kiedy o moim pogrzebie,
Nie płacz, och, nie płacz po mnie, bo Bóg świadkiem,
Żem przestał kochać nawet, nawet ciebie,
Gwiazdo dziecinnych marzeń, coś na niebie
Młodości mojej najświetniej zabrzasła,
Krótko świeciła i tak wcześnie zgasła!
Zgasłaś, choć byłaś gwiazd moich królową.
Po tobie inna weszła nad mą głową,
Gwiazda mądrości!

II

Biada im, o biada!
Którym zbyt wcześnie Bóg w duszy zagada
Głosem rozumu! Biada tym, co błądzą
W ducha własnego bezdennej głębinie,
Bo z najstraszniejszych najstraszniejszą żądzą
Jest żądza prawdy!

Adamowy synie,
I tyś robaczkiem, któremu przypadło
Przeżuć na drzewie wiedzy choć liść jeden,
Ale nie tobie przeznaczony Eden!
Patrzaj – sto wieków z drzewa tego jadło,
Patrzaj – dziś z niego milijony jedzą,
Zapytaj, któryż syt prawdą i wiedzą?
A z drzewa dotąd ogniste owoce
Świecą nam w ciemnej domysłów pomroce;
Lecz biada temu, który je obaczy
I rzuci dla nich święty chleb powszedni;
Sprawdzą się na nim słowa przepowiedni:
Żyć będzie w nędzy, a umrze w rozpaczy!

Ja z nauk zrobić nie chciałem rzemiosła,
Bo mnie myśl wyższa wyżej innych niosła,
Prawdy szukałem! Zdarłem fałszu maskę
Z oblicza chytrych, z poczciwego czoła
Cudowną wiary odpiąłem przepaskę,
Zasłona spadła – wyszedłem z kościoła!

Do ciebie wtenczas wyciągnąłem ręce,
Matko naturo, coś zdrojem uroków
Poiła niegdyś serce niemowlęce.
Lecz nie piękności czarownych widoków
Ni woni kwiatów, ni szumu potoków
Pragnąłem, tylko światła i nauki,
Prawdy szukałem! Zwiedziłem pracownie
Najczarowniejszych arcydzieł twej sztuki,
Księgi tajemnic twoich znam dosłownie
I wszystkie twory twoje znam z imienia,
I wszystkie siły – prócz siły tworzenia!

Duch jest tą siłą – tak mędrzec powiada.
Duch tworzy, burzy – składa i rozkłada,
Duch jest sam sobie swoim światem, słońcem,
Swoim początkiem, środkiem, celem, końcem,
Duch sam jest wszystkim!

Mędrcze, duch jest niczym!
Jest owym wielkim zerem tajemniczym,
Którego nigdy, nigdy nie obliczym?!
Głupstwo ten wyrzekł, kto rzekł: duch jest trójcą!
Bo trójca tylko jest ducha zagadką,
Kto ją rozwiąże, będzie ojcobójcą
Czasu–rodzica, a z wiecznością–matką,
Jak niegdyś Edyp, spłodzi kaziorodnie
Nowe potomstwo, a z nim nowe zbrodnie;
Ster wieków weźmie i ludźmi zawładnie,
Lecz ducha ani pojmie, ani zgadnie!

Mam, czegom nie miał – wiem, czegom nie wiedział,
Że między nami a prawdą jest przedział
Nieskończoności – w któren tylu dumnych
Tyle rzuciło głów wielkich, rozumnych
Na pomost głupstwu!

I jam stał na zrębie
Owej przepaści, i w ciemne jej głębie
Myśl przewodniczkę bez wahaniam cisnął,
Lecz choć stu mędrców trupamim ją tuczył,
Z cierpień mej piersi więcejm się nauczył,
Bom pełnym sercem nad światem zawisnął
I gdym tam przeszłość z tajemnic spowiadał,
Tu mi duch czasu do serca zagadał
Płaczem tysiąców!...

Ktoś znał i rozumiał,
Co to jest nędza i ciężar niewoli;
Jeśliś ksiąg martwych porzucić nie umiał
Dla starców, dzieci i Niemców, i moli,
Mędrcze umarłych, pozostań w pokoju,
Szczęsny – śród tylu, tylu nieszczęśliwych!
. . . . . . . . . . . . . . .
Rzuciłem książki i wszedłem w świat żywych!
. . . . . . . . . . . . . . .
Życie jest walką, a świat polem boju!

III

Dosyć jest, z duchem bożym kto w zapasach
Łamie się przez noc aż do wzejścia słońca
Jako ów Jakub! Może w innych czasach,
Z innymi ludźmi wytrwałbym do końca,
Byłbym zwycięskiej dobił się korony
Lub wyszedł cały i niezwyciężony!
Dziś w pełni życia i całej potędze
Opuszczam walkę – bo któż sił nie straci,
Gdy widzi marność i hańbę, i nędzę,
I podłą gnuśność swej rodzonej braci?!
Straciłem męstwo! Alem zyskał za to
Klejnot, którego nawet i z utratą
Życia nie stracę, tak jestem bogatym
W znajomość ludzi i tak gardzę światem!

Znam was, o! znam was, was dumnych i świetnych
Synów przeszłości po ojcach bezdzietnych,
Znam Cyncynatów, w dwumiesięcznej wojnie
Okrytych głośną sławy bohaterów,
A od pół wieku zajętych spokojnie
Pędzeniem wódki i robieniem serów.
Znam wojowników – pożądliwych boju,
Co, posiwiawszy na – zbytkach pokoju,
Z bliznami wieku i marsem na czole
Trupem pijackie zaściełają pole.
Znam ich, ach! znam ich, znam obywateli,
Prawych ojczyzny synów – po kądzieli,
Co ku nauce zdumionemu światu
Gotowi zrzec się dla przyszłego państwa
Nie tylko herbów – lecz nawet poddaństwa –
Znam wielkich ludzi małego powiatu!
Znam i te wreszcie ostatnie filary
Tej słynnej w dziejach staropolskiej wiary;
Znam was, feniksów wzrosłych na popiele
Zgliszczów ojczystych – znam was, przyjaciele
Młodości mojej – was, w których się chowa
Godność i duma nasza narodowa,
Znam was pełniących trudny obowiązek
Mistrzów balowych – rycerzy podwiązek!
Znam was i gardzę – lecz tak wami gardzę,
Że każde słowo i wszystkie gorycze,
Którymi plunąć mógłbym wam w oblicze,
Że wolą raczej przymrzeć na mej wardze!

Znam was – lecz czemuż nie poznałem wcześniej!
Nim myśl w krainę ułudzeń wybiegła,
Nim w sercu wielkie nadzieje zażegła,
Nim zapragnąłem, o czym wam się nie śni,
Nim powitałem, z czym się muszę rozstać;
Byłbym, ach! byłbym szczęśliwym mógł zostać!

IV

Widzę – w ustroniu niewysoka strzecha
Z cichym ogniskiem i kawałkiem roli,
Przy moim boku jakaś skromna postać,
A w jej spojrzeniu szczęście się uśmiecha,
A w domu nie brak ni chleba, ni soli,
Ni opatrzności. Wszystkiego dostatek,
Pełne owoców gumna i spiżarnie,
I jeszcze rok w rok coś się grosza zgarnie
Na zapomogę dla maleńkich dziatek,
Które się w domu z łaski nieba mnożą
Na przyjaźń ludzką i na bojaźń bożą.
Człek w poważaniu – ma bliźnich szacunek,
Ma dobrą radę – w potrzebie ratunek,
A gdy na pracy uczciwy wiek stera,
Jak żył spokojnie – spokojnie umiera!

Tak wam umierać, młodzi towarzysze!
Komu domowe wystarcza zacisze,
Czyja myśl ciasna, pozioma, nieśmiała
Nigdy nad niską strzechę nie wzleciała,
Ten, spokojnego pilnując ogniska,
Niech dziedzicznego po ojcach nazwiska,
Póki sił stanie, od zagłady strzeże;
Gdy sił zabraknie; niech wnuki kołysze
I święte z nimi odmawia pacierze;
Lub niechaj dla nich długi traktat pisze
O gniaździe cnoty, o szlachetnych przodkach,
O doświadczonych w gospodarstwie środkach,
W końcu którego niech doda przypiski,
Że kraj, ubóstwa i upadku bliski,
Jeśli niemylnej pragnie ujść zagłady,
Powinien zmienić zagony na składy!

V

Szalony, mówią, kto jak Ugolino,
W zbytku nieszczęścia własne gryząc pięście,
Śmiechem piekielnym wyszydza nieszczęście
I w własne oczy własną pluje śliną!

Przekleństwo temu, kto mękom ubliża
I szydzi z cierpień pod ciężarem krzyża!
Wam, Ahaswerom, lecz nie mnie, zaiste!
Ja miałem serce niewinne i czyste!

VI

I kiedy myślą wrócę w te lata dziecinne,
Kiedy sobie przypomnę te miejsca rodzinne –
A pamiętam jak dzisiaj... Dworzec był chędogi,
Choć niewielki – lecz wsparty na wielkich stał cnotach.
Nieprzystępny był złemu, bo miał niskie progi
I poczciwość na straży przy otwartych wrotach.

W oddaleniu na wzgórzu szumiał las dębowy
I ponure co wieczór prowadził rozmowy
Z dalekim krewnym swoim a bliskim sąsiadem,
Z spanoszonym przy dworze owocowym sadem.
Sad ten był rajem szczęścia o jesiennej porze
Dla nas, grzechu Adama maleńkich dziedziców,
Pełen złotych owoców – lecz uchowaj Boże
Zerwać było choć jeden bez woli rodziców!

Między tym rajem naszym a dębowym lasem
(Straszne stąd, że tam niegdyś, przed niepomnym czasem,
Kościół się wielki zapadł w czasie nabożeństwa)
Rozlewało się wielkie, szerokie jezioro,
Prawie tuż poza dworkiem, w którym nas pięcioro
Małego przy rodzicach wzrastało rodzeństwa:
Ja starszy, młodszy brat mój – i trzy śliczne siostry.
Matka anioł dobroci, ojciec trochę ostry,
Ale człowiek jak rzadko – niezrównany w cnotach,
Doświadczony w nieszczęściach i licznych kłopotach.
Wiele by o tym mówić – lecz niech pamięć żywych
Spokojnego snu grobów nigdy nie narusza.
Nieszczęśliwy za życia – może śród szczęśliwych
Zasypia dziś w pokoju święta jego dusza!
Żył i umarł cnotliwie – i tym tylko zgrzeszył,
Że się we mnie stał ojcem nadludzkiej rozpaczy
I że nadzieją szczęścia mojego się cieszył,
Nadzieją szczęścia mego!... Niech mu Bóg przebaczy!

Cieszył się biedny ojciec, gdyśmy, drobne dziatki,
Poklęknąwszy co rano przed Najświętszą Panną.
Odmawiali pobożnie modlitwę poranną
Albo kiedym wieczorem dla naszej czeladki
Zatrudnionej przędziwem i wiązaniem sieci
Czytywał Robinsona dziwaczne przypadki;
Miałem lat ośm wtenczas; byłem mędrcem dzieci!
Toteż wpośród dziecinnych moich rówienników
Taką miałem powagę, że gdy czasem w święto
Zjechano się w sąsiedztwo, a starsi do ćwików
Albo wisków zasiedli – lub też pić zaczęto,
A dziatwa w las ruszyła na wojenne harce,
Wtedy mnie jednogłośnie stawiano na czele;
A byłem wódz po temu – w krakowskiej czamarce,
Na czole mars, przy boku miałem karabelę,
Śmiałość wielką i taką wysłowienia biegłość,
Że na jakiejś tam wielkiej, uroczystej fecie
Ja, w niewoli zrodzone, ośmioletnie dziecię,
Podniosłem toast: „Wolność, równość, niepodległość!”

Winszujem ci, sąsiedzie!” – powtarzali starzy,
A ojcu memu radość jaśniała na twarzy.
„Winszujem ci, zobaczysz, że twojej siwiźnie
Wyrośnie zeń pociecha, a chluba ojczyźnie!”
Wyrosłem – i gdzież owoc waszych przepowiedni,
Wy, przyjaciele ojca mojego sąsiedni;
Gdzie waszych wróżb sprawdzenie?... gdzie zwodne
[mamidła,
Za którymi, w krainę wzniesion ideałów,
Do lotu archanielskie rozwijałem skrzydła;
Gdzie dni dziecinnych marzeń i młodzieńczych szałów?
Gdzie jest raj mój stracony, mój sad i jezioro,
Kościółek, las dębowy i ów niski dworek,
W którym nas, niewiniątek, wzrastało pięcioro!
A gdzie modły matczyne i ranny paciorek,
Który długo mawiałem, dopóki mnie stary
Świata głupiego mędrzec – los ślepy i głuchy,
Nie wyleczył z choroby niebezpiecznej – z wiary!
A wierzyłem i w niebo, i w piekło, i w duchy;
Wierzyłem w łaskę boską – w miłość chrześcijańską,
W prawość ludzką – w szlachetność i w świętość
[kapłańską;
Wierzyłem – w cóż nie wierzy młodość łatwowierna!
A dzisiaj, przebóg, jakaż dzisiaj próżnia we mnie!
We mnie, przy mnie, wokoło; jakaż czczość niezmierna!
Chciałbym wierzyć w cośkolwiek – daremnie, daremnie!
Opoka wiary pękła! I wyż to myślicie,
Że warto żyć, jak żyję, i kochać to życie?...

VII

Jeszcze kochać?... Pokażcież mi choć jedno serce,
Co by się nie sterało w świata poniewierce,
Co by nad względy ludzi i spraw ich zawiłość
Przeniosło zawiść piekieł lub aniołów miłość.
Pokażcież mi to serce, które by z zapałem,
Całą żądzą uczucia, poświęceniem całem
Ukochało cośkolwiek na tym wielkim świecie –
Cośkolwiek – ojca, brata, siostrę, matkę, dziecię,
Kochankę, przyjaciela lub tę na ostatek,
Tę przez was uwielbianą – tę najlepszą z matek,
Ojczyznę! Ha! pokażcie, gdzie miłość ojczyzny,
Gdzie owoc tej miłości?... Wasze łzy i blizny!...
Och! synowie Ojczyzny z bliznami i łzami,
Nim skronie bohaterskie zwieńczycie laurami,
Pokażcie mi, pokażcie – gdzie potęga duszy,
Która targa okowy, która pęta kruszy,
Która, w harcie niezłomna, jak nam Pismo głosi,
Olbrzymie góry płaszczy, a doliny wznosi.
Gdzie są więzy stargane – gdzie skruszone pęta?...

Cierpliwość i pokora – prawda wielka, święta –
Cierpliwość i pokora przebija niebiosy;
Więc cierpliwi, pokorni, zdajcie się na losy
Albo na wolę bożą; ale nim uwierzę
W świętość waszej pokory i w wasze pacierze,
I w prawość pomazańców, i w siłę tyjary,
Pokażcież mi, pokażcie choćby cień tej wiary,
Która umarłych wskrzesza, niedołężnych krzepi,
Przez którą chromi chodzą, przeglądają ślepi.

Niech przejrzą milijony, którym ciemność mroczy
Odwiecznymi błędami zaślepione oczy;
Niech do zdrowia powrócą ci, co się z choroby
Po pradziadach dziedzicznej wyleczyć nie mogą;
Niechaj ci, co w gnuśności pokładłszy się groby,
Trupim okiem patrzają na przyszłość złowrogą,
Niechaj ci zmartwychwstaną, kiedy ich powoła
Na sąd wielki narodów trąba archanioła;
Wymódlcie i uproście, niech was Bóg wysłucha,
Niech na was zeszle łaskę przenajświętszą ducha,
Niechaj ogień natchnienia – ten żywy duch boży,
Który cudów naucza, nowe światy tworzy,
Stare bałwany kruszy i wskrzesza narody,
Niech ten ogień serc waszych poprzepala lody,
Niechaj błyskiem pioruna świat cały obleci,
Świętą żądzę dzieł wielkich niech w ludziach roznieci,
A gdy zbytków niewolnik wyrzeknie się dumy,
Kiedy głupcy przestaną walczyć na rozumy,
Kiedy głowy rozumne opuści ciemnota,
Kiedy mądrość przestanie być skarboną złota,
A wagą pokupności pobożność i cnota,
Gdy duch boży zamięszka w każdym drobnym sercu,
Miłość klękać przestanie na ślubnym kobiercu,
Kiedy na koniec w ludziach sumienie się zbudzi –
Wtedy życie ukocham – uszanuję ludzi,
Ach! wtedy może nawet z tą piersią rozdartą
Jeszcze by z wami cierpieć i żyć było warto!

Czytaj dalej: Moja gwiazda - Ryszard Berwiński