Poznałam cię w dzienniku „Le Matin“,
komendancie łodzi podwodnej.
Piękny jesteś. Masz w oczach słodką mgłę,
i męski smutek łagodny.
Twarzą zwrócony do mnie,
nieznajomy ale najbliższy —
z powagą, prosty niezłomnie,
stoisz w drukowanej niszy.
Nie dzieli nas żadna odległość —
ani jedna mila rejsu w falach sinych —
życie twoje blisko do mnie podbiegło,
bo nie żyjesz od tygodnia, komendancie „Ondyny“.
Zaciekawiasz mnie nieskończenie,
ty, samotny w śmiertelnej dumie...
Milczysz, lecz mam wrażenie
że ten który nie żyje, lepiej mnie rozumie.
Szukałam cię od dawna, zmęczona okropnie,
idąc po niezliczonych schodach wzwyż za tobą,
podczas gdy ty już zbiegłeś na ostatnie stopnie,
by runąć w zimne fale szumiące żałobą.
Wchodzę jednymi drzwiami,
i pytam się o ciebie świata jak portiera —
gdy ty, bez litości nad nami,
bocznym wyjściem w noc gwiezdną wbiegasz i umierasz.
A miałeś silne ramiona,
dumne czoło, i marzyłeś skrycie...
Czemuś oddał to wszystko śmierci? przecież ona
nie ceni nic poza życiem.
Nadjechała wspaniale pod imieniem greckim
„Ekateriny Goulandris“ i wbiła cię w morze.
Ach, chylę się nad tobą, jak nad własnym dzieckiem...
Lecz cóż ci to pomoże?
Dzień twój minął — nowy się zaczyna.
„Matin“ krzyczy o jakimś zbrodniczym amancie,
— a serce moje tonie jak twoja „Ondyna“,
najechane przez wieczność, komendancie — —