O, jak ja dzisiaj spojrzeć się odważę
W ten cichy błękit i w te ludzkie twarze?
Jak ja podniosę oczy gorejące
Na złote gwiazdy, na jasne miesiące,
Ja, co widziałem straszliwą rzecz ziemi:
Krew przelewaną rękami bratnimi,
Ja, co widziałem, jak słońce ją pije,
I nie upadłem w proch, i jeszcze żyję!?
Ktokolwiek jesteś, co nosisz oblicze,
Mogące zblednąć albo żarem spłonąć,
Ktokolwiek jesteś, co znasz tajemnicze
Głębie boleści i umiesz w nich tonąć,
Ktokolwiek jesteś, co ludzką masz duszę,
Pójdź: jeśliś kamień nawet, ja cię wzruszę!
Sam, w czterech ścianach, co mnie zamykały,
Z myślami mymi w świat smętkiem sczerniały,
Z dłonią na oczach, przed pustą sztalugą
Zadumałem się głęboko i długo.
Bo już mnie chwytał ten duch, co po ziemi
Mogił przelata skrzydłami mrocznymi
I krzywdy ludów, i stare cierpienia
W piorun przekuwa i w burzę zamienia,
A czarę pomsty na wody wylewa...
Już byłem harfą, co drży i co śpiewa,
I miałem serce, jak kamień spękany,
Co nie ma krwi ni łez, ale ma rany.
A kiedym dumał tak, uczułem nagle
Gorący oddech, co mi podniósł włosy.
Jak łódź, tchem morza chwycona pod żagle,
Chwieje się, pręży i puszcza na losy,
Tak ja powstałem, już pełen płomienia
I wnętrznych głosów i żaru i drżenia,
I pędu w sobie...
Przede mną, u proga,
Postać się jakaś przejrzysta bieliła.
Ledwom ją uczuł, już była mi droga,
Już mi szły od niej moc jakaś i siła,
Już serce drżące z piersi mi się rwało
Za tą dziewiczą, milczącą i białą.
Ponad jej czołem, jak tchnienie wilgotne,
Gdy na zwierciadło rzuca pary mętne,
Takie się światło paliło ulotne,
Bez złotych blasków, przyćmione i smętne.
Wielem zapomniał od onej godziny;
Lecz dotąd widzę ten u jej warkoczy
Miesięczny płomyk, srebrzysty i siny,
A także głos jej pomnę — i jej oczy.
Oczy to były, jak gwiazdy zgaszone
We łzach i były dziwnie zadumane;
Mogły przed Bogiem brać świat ten w obronę
I wzejść bławatkiem nad pola orane
I duszy sięgnąć tajemną swą władzą...
Już czułem, że mnie te oczy prowadzą,
Choć jeszcze usta, jak pąki zamknięte,
Nie odsłoniły słów — ciche i święte.
Czy znasz anioły, które w polu głuchem
Nad mogiłami po rozstajach płaczą,
Jakoby brzozy szeptały tam z duchem,
Albo wiatr trącał o lirę śpiewaczą?
Czy znasz anioły, które w pustych chatach
U wygaszonych ognisk siedzą ciche,
A głowy mają w piorunowych kwiatach
I usypiają dzieciąteczka liche
Pieśnią, co będzie im się kiedyś śniła
Aż po wiek życia?... Ona taką była.
Więc patrząc na nią strwożyłem się w sobie
I rzekłem: »Oto jest z tych bożych jedna,
Co w ciemnym lampy zapalają grobie
I zapomniane prochy biorą ze dna
Na siew przyszłości«. — I wstrzęsło się moje
Serce nadzieją wielką — i omdlało.
Aż ona, widząc, że tak przed nią stoję,
Dłoń, jak mgłę, lekką podniosła i białą,
A obróciwszy się na zmierzchy sine:
— »Idź za mną — rzekła — pójdziem w łez dolinę«.
***************
Jeszcze ta ręka przejrzysta i biała
W cichym powietrzu przede mną gorzała,
Jak srebrna chmurka, gdy słońcem wskroś świeci,
Kiedy mnie przestrzeń szeroka obleci
I chłód wieczorny, niesiony w powiewach
Po drżących wodach i po sennych drzewach.
Ziemia, już w rosach, pod nocną szła zorzę
I gwiazdy nagle tryskały w przestworze,
A dnia różaność, wsiąknięta w powietrze,
W przejrzyste tony szła, i w coraz bledsze.
Naraz psy wyciem obniosły się głuchym,
Z łąk się porwały żurawie łańcuchem
I, bijąc w skrzydła, leciały jęczące
Pod niewidzialne, zgaszone miesiące.
- O jasna! - rzekłem, bo takie jej miano
Dawało serce - o jasna, co pędzi
Z gwiazd starodawnych tę chmurę zerwaną,
Czerniącą niebios różane krawędzi?
Gdzie lecą owi powietrzni tułacze,
Rzucając ziemi jęk taki i płacze?..;
Jeszcze to mówił, gdy nagle nade mną
Dziwnie się cicho zrobiło i ciemno,
A ucisk taki w powietrzu był całym,
Że mi głos omdlał, zgasł, a idąc, drżałem.
Więc rzekła smętna moja przewodnica:
- Oto nie możesz wytrzymać bez lęku
Czerwonych cieniów martwego księżyca
I bicia skrzydeł, i jednego jęku
Ptaków lecących...
A mówiąc tak, stała,
Zwrócona ku mnie litośnie, i w twarzy
Ciszę uśpionych harf słowiczych miała,
I była jak kwiat, gdy się w rosach waży,
I dość mu tylko powiewu, co wzdycha,
By łez perłami posypać z kielicha.
A już my wtenczas byli wśród zieleni
Lip rozkwieconych, z których pachty miody,
Już idąc śladem smętnej mojej ksieni,
W domostwo ciche wszedłem i w ogrody,
Gdzie spokój rozwiał swe pióra anielskie
Na serca czyste i na rzeczy sielskie.
Pod lipą niewiast gromadka zebrana
Gwarzyła, brzęcząc, by rój pszczelny w ulu.
Naraz - głos jeden pękł, jak struna szklana,
A w głosie taka była ostrość bólu,
Że oczy moje pobiegły jak strzały
Za krzykiem w górę - i w górze zostały.
Tam, na północy, jak złota głowica
Wyrzuconego w błękity sztyleta
I jako żagiew, co śmierć ją podsyca,
Trupią jasnością gorzała - kometa.
Więc oczy moje, jak dwie mewy drżące,
Spadły z powietrza pełne wielkiej trwogi,
Już na niewieścich twarzach szukające,
Kto tu dom rzuci i nie wróci z drogi,
Po kim tu będzie żałoba noszona,
Kto tu godziny będzie we łzach liczył,
Czyje tu serce pęknie, czyj śmiech skona?...
Wtem biały anioł, co mi przewodniczył,
Przejrzystym palcem wskazał mi twarz jedne..
Była tak jasna objawieniem klęski,
Taki z niej duch szedł bolesny a męski,
I takie widzeń przyszłości ekstazy,
Że teraz jeszcze myśląc o niej - blednę.
A gdym w nią patrzał jak w święte obrazy,
Pod moim wzrokiem ból pięćkroć ją zmienił:
Najpierw ją zdrętwił strach i okamienił,
Potem wicher jakiś przeleciał ją drżeniem,
Potem buchnęła czerwonym płomieniem,
Potem ją bladość obeszła opłatka,
Hostię z niej czyniąc, a potem sczerniała
Jak święta ziemia - i tak już została.
Schylił się anioł mój i szepnął: "Matka".