Na samym końcu nocy planetarium płaskie jak trwoga.
Zgniły zapach liści szeleści od kroków aniołów.
Chodź, przyjaciółko, drogami nakreślonymi nad drogą,
gdzie wiruje horyzont z blachy - jak żółte koło.
Połów jest przykry. Gwiazdy w gorączce czerwone
przekreślają obiektyw i drżące gryzą jak osy.
Tam urojone bawoły, zodiaki straszniejsze od skonu
i najpiękniejsze dziewczęta schodzą po niebie boso.
Glosy wibrują długo, wikłają elipsy torów.
Mali pasterze idylli przystają dmąc w cieniutkie flety.
Drzewa to jońskie kolumny z opaloną od komet korą.
Kręcą się coraz to głośniej i huczą chłodne planety.
Ptak martwy ze skrzydłem złamanym w próżni bezwładnie zawisł,
a wkoło meteorami pod nieba wypukłym akwarium
czuję rozgrzane powietrze jak skaza na szybie. Pod nami
słuchaj: to w pustym szpitalu krzyczy spętany wariat.
Próchnieje ziemia powoli, wrogi nieboskłon ją stoczył
i płyną pory roku niosąc bociani klekot.
Wracamy w nagłym śnie, zawieszeni u własnych oczu,
gdzie wywołuje się nowe, straszniejsze jeszcze niebo.