Trzeba umieć ludzi pokochać,
jeśli nie ogień, ustami wyrzucać jasność,
życie jak granat wybucha,
wybuchło, zgasło.
A tu by trzeba z desek prostych
dom, kościół, niebo drgające wznieść.
A tu posadzić żywicą dudniące sosny,
pod włosami ich, pod kwiatami
serdeczną gościć wieść.
A tu by dzbany oliwy słonecznej pełne
w rany otwartych warg podać,
w chałupin ciemnych trumny, w popiół
niech płynie niebios woda.
Tak z dłonią na salwie czerwonej
serce - człowieku - jak gołąb ginąc tłucze,
świat - gdzie spojrzysz jak ściana lodu czterostronny -
zabijać tylko, umierać uczy.
Krew upada jak dzwony z jękiem.
A ty stoisz, ręceś zadumał.
W głębokościach działa oślepłe:
ogień, ciemność, kurzawa, tuman.
Jeszcze by trzeba pokochać mocniej,
dech jak sztandar rozwinąć szerzej, jaśniej,
czas jak płomień pochłania,
pochłonął, gaśnie.
A ty stoisz, cieśla niemrawy,
stygną łuki wiatrów nietkniętych,
tężeją niebios białe ławy.
O boży cieślo! tnij raz jeszcze,
ze struga wiór jak grom się zwije,
już go chwytają, wzięli, unieśli,
upadł, przepalił serca - więc żyjesz.