Tędy, przez wzgórza ciszą zarośnięte,
przejdę swobodnie błękitnawym morzem,
przez szlam tymianku i zgaszoną miętę,
dzwony wieczorne jak bramę otworzę,
szorstkimi dłońmi odsunę żaluzje -
- dwa łuki puszczy na bok spadną miękko,
w las rozdzwoniony jak w zieloną kuźnię
wejdę przewilgły parną gamą dźwięków.
w rozmiękłej woni przechodzę szelestem,
płynące łany w świty drzew odchodzą.
Ciężar przestrzeni przenoszę na barkach,
na srebrne brzegi w gorzką zieleń brodząc.
Ramiona dźwięczą brązem dzwonnej siły,
w nocach pierzchnących sypką wonią dojrzę
dźwięczny chłód planet jak jabłka dojrzałych
i w czerstwej ciszy poszukam twych spojrzeń.
zbiegłe modlitwy drzew rozpierzchłe w trwogach
i kiedy przyjdę do twym stóp o zmroku,
nie pytaj,
po co szedłem taką drogą.