"Były takie sobie zarośla
nad brzegiem takiej sobie rzeki,
w rzece żyły raki i ślimaki w muszlach,
a w zaroślach,
w zaroślach mieszkały słowiki;
kilka prawdziwych z pierza i z mięsa,
reszta z tektury,
tak!
"No, cóż, tektura także swój sens ma
- jak wyraził się pewien rak -
z tym zastrzeżeniem, proszę ja kogo,
że tektury śpiewać nie mogą."
I rzeczywiście: Nocka za nocką,
gdy miękko, a energicznie
jaśmin perfumo-
wał noc szopenowską,
słowiki śpiewały ślicznie,
lecz te z tektury ni be, ni me,
Tviec pyszne były i złe.
W dodatku czasem z majowej chmury,
folgując potrzebie swej,
deszcz spadał
i wtedy
w słowikach z tektury
rozklejał się jakiś klej,
dzioby im odpadały i nóżki też -
o, podły, śmieszny deszcz!
tyle z niego, że sika; każdy przyzna,
że sikanie to intelektualna płycizna,
dżdżyste to jakieś takie, pluszcze i szumi cości -
jedna z tych przyrodniczych idiotyczności.
Lecz prawdziwe słowiki były innego zdania.
Nawet w grad nie przerywały śpiewania.
I tak mijały noce, przemijały deszcze,
wiatr mruczał w murawach i w darniach -
zaś słowiki z tektury były zawsze pierwsze,
gdy księżyc wypłacał honoraria.
Księżyc pytał się, za co - niby, za jakie pieśni,
a słowiki z tektury:
"Ba!
my śpiewać nie umiemy. Lecz geniusze jesteśmy".
"Jak, przepraszam?"
"Geniusze."
"Ahaa."