Musnął wietrzyk dąb w czuprynę,
spadają żołędzie,
jeden, cztery, osiemnaście,
znów dąbrowa będzie.
A choć stary czasem jęknie,
ból go dźgnie w koronę,
on się cieszy, że tak pięknie
spadają zielone.
Przysypnją srebrnym pudrem
gwiazdy świat jak kołacz,
jak to milo na żołędzie:
- Ej, żołędzie! wołać.
W ziemię, w ziemię, w wonną ziemię,
w szmerolistną trawę:
jeden, cztery, osiemnaście,
dąbrowie na sławę;
dąbrowie na miłowanie,
dąbrowie na wieczność,
liściom na muzykowanie,
na wieczną serdeczność.
Przez te liście jeszcze gęste,
o jesiennym czasie
w dół opada żołądż z chrzęstem
i z górą żegna się,
by znów kiedyś jak organy
tropiącym się sercom
szumieć, dobry zakochanym,
dobry i wisielcom.
Tak to sobie pod Krakowem
dąb żołędzie miota,
zieloną ma jeszcze głowę,
a serce ze złota.
Ziemia za żołądż dziękuje,
gdy spadnie i dojdzie.
A dąb tylko przytupuje,
jak w niebie Bóg-Ojciec.
Coraz więcej dębów będzie.
Dmij, wietrze, w koronę.
Ej, spadają te żołędzie
jak gwiazdki zielone!