Po Brukseli chodzę pijany
nie wódką, ale dziewczyną,
kupuję kwiaty jak kretyn:
mimozy i tulipany;
po tych ulicach długich,
po tych bezkresnych bulwarach
szukamy pewnego domu,
gdzie okno jest i gitara;
okno takie wąziutkie,
wysokie, aż pod chmurami,
ze światłem i z tą gitarą,
co spada na nas strunami;
w struny okręcam dziewczynę,
sam do niej jakby do śniegu
przytulam się i wędrujemy
daleko, daleko, daleko.
Ach, dni są takie śnieżne,
a noce takie czerwcowe
i źle mi, chociaż położę
na jej kolanach głowę,
gdy ja uścisnę najmocniej,
gdy pocałuję najczulej,
gdy pocałunki zabrzęczą
tysiącopszczelim ulem.
Bo ciągle czegoś za mało,
bo ciągle czegoś mi szkoda.
Bo ciągle mi ta dziewczyna
przepływa przez palce jak woda.
I co? Ślad jakiś na palcach,
na włosach, na biodrach,
wszędy i zapach okrążający
tataraku i lawendy.
Tylko cóż z tego, że upał,
że zapach, choć wokół zima?
Ta dziewczyna to strumień.
Jakże strumień zatrzymam?