Z orlej wyżyny, gdy się spojrzy na dół
Widzi się nędzę, wir, klęskę i zbrodnię,
Jakiś piekielny wicher na świat zadął,
I świat pociemiał, błotnieje i chłodnie.
Jest jakąś gwiazdą błędną, bezcelową,
Jakimś chaosem sprzecznym, jakimś mętem;
Jakież mu świeci przewodnicze słowo?
Co mu jest wiarą? I co mu jest świętem?
Naprzód! ha, naprzód... Lecz dokąd? Gdzie droga?
Krew z krwią się zmaga, ból z bólem, gwałt z gwałtem,
Bożyszcz jest tyle, że zabrakło Boga,
I form jest tyle, że byt jest bezkształtem.
Naprzód, ha, naprzód! Ależ wszyscy gonią
To jedno hasło, nikt się zeń nie cofa —
Tylko wrzask wściekły jest hasła harmonią
I bagnet pryska o szczerby kilofa.
Naprzód! Ten bogacz, co ściga dukaty,
I ten robotnik, co grosz nędzny goni,
Te dwa odrębne, nienawistne światy,
Głos łączą w jednej i wspólnej harmonii.
Naprzód! Wszak wszyscy suniecie się społem,
Kłamstwo, że świat chce kto wstrzymać w pochdzie
Wszyscyście naprzód obróceni czołem
I wszyscy dążni — ku swych wrogów szkodzie.
Sami wrogowie... Kędy się obrócić,
Szczepy, narody, pokolenia, kasty:
Wszyscy gotowi się na siebie rzucić,
Jakby nie byli z Męża i Niewiasty.
Czyż jednych z wnętrza wyzionęła ziemia?
Drugich zrzuciło na tę ziemię słońce?
Innych wiatr rodzi? Innych grom rozplemia?
A innych morze wyziewa ryczące?
Sami wrogowie, zajadli, zaciekli:
Ząb za ząb, oko za oko, bój za bój;
Coś się w nich dławi zawiścią i wściekli,
Szaleją z pasyi, muszą iść na zabój!
Tak nienawidzą się, że wolą z wrogiem
Lec w trumnie raczej, niż żyć obok niego —
Przemoc ich wiarą, nienawiść ich bogiem —
I wszyscy oni naprzód! naprzód biegą...
Banda opryszków, co się wzajem pali,
Kradnie, morduje — ci z góry, ci z dołu;
Jak stado głodem obłędnych szakali
Gryzą się, wyją i pędzą pospołu.
Dalej i dalej... I dokąd?... I po co?...
Z orlej wyżyny gdy się patrzy w górę,
Nad głową gwiazdy błękitne migocą,
Lub niebo w złotą stroi się purpurę.