Godzina dziewiąta

Skoro cień okrył nagiego Pana,
im szyrsza, bólu przyczynia rana,
bo już dziewiąta godzina płynie,
czwarty żałośnie z drzewa głos słynie:
„Czemuś mię, o mój, czemuś mię, Boże,
na tak okrutne porzucił łoże?
Heloi!” - wtórząc, a różna głowa,
inaczej słysząc, niżli brzmią słowa,
„Proroka - mówią - woła, przydzie li
Elijasz, co Go z tym pniem rozdzieli?”.
Tak w płonnym śmiechu bawią czas drogi
gdy im zbawienne płyną odnogi.
A gdy na krzyżu rozpięte ciało
zewsząd okrutnie ranne wisiało,
na wadze krwawej sam się mordując
i ogień w sobie niezwykły czując,
uwiędłe dziąsło jeśli chcąc schłodzić,
jeśli tym głębiej w tym morzu brodzić,
„Pragnę” - ochrapłym rzecze językiem.
A tu wnet skoczy jeden z pokrzykiem,
na szczupłej trzcinie gębkę podając,
a snadź żeby pił, sromotnie łając.
Ocet i z mirrą, żółcią zmieszany
ledwie się dotknął wargi różanej.
W tym gdy do kresu zbawienie wiedzie,
w niebieskim słowo zawarte miedzie
wypuścił na świat: „Już się skończyło”,
jakoby tak rzekł: „Co o mnie było
w karciech prorockich, co w psalmiech o
zyściłem wszystko, koniec już po mnie.
Pominął zimy mróz Jadamow,
a następuje w tropy rok nowy:
topnieją śniegi, zimne dżdże poszły,
zielone trawy kwiatkiem przerosły;
winnice cieszą zapachem wonnym,
owocem grozi figa niepłonnym,
synogarlica już huczy w gaju,
szczepom czas niż list rozwiną w maju.
Spiesz, przyjaciółko namilsza moja,
do szarłatnego oto podwoja
pospiesz ty sama, o z córek Jewy
naurodziwsza, płci lilijewej.
Pódź, ulubiona oblubienico,
puść do mnie bystry lot, gołębico,
nie widzisz lochów w skale kowanych,
tobie i dzieciom nagotowanych?”.
A domawiając żałosnej pieśni,
którą się wspierał Dawid też w cieśni,
acz ciemię cięży pokrzepłym włosem,
nad zwyczaj krzyknie do nieba głosem:
„Daj mi już, Ojcze, na zgonie ucha,
bo w ręce Twoje polecam ducha”
i uchyliwszy głowy na stronę,
oddał go w świętą zaraz ochronę.
A gdy Go uśpił sen on nie leki,
brunatne zawarł smętne powieki,
które Mu czoło rzekami pławi,
że i śmierć sama ich nie zastawi.
Płótnieją dziąsła, więdną jagody
jako szarłatny kwiatek u wody,
który poderżnie pług na uwrocie,
umiera lecąc albo przy płocie
gdy dżdżem gwałtownym głowę mak złoży,
tak też twarz mieni w śmierci Syn Boży,
a kryształowe przed tym, ach, ciało
wszystko już prawie krwią posiniało.
Włosy rozwiwszy tym prawie razem,
płakała niema ziemia zarazem,
bo i niezwykłym żalem zadrżała,
gdy umarłego Pana ujźrzała.
Zawarte pary rysują skały,
waląc i mury, i zrosłe wały,
tenże grom wewnątrz, jako na dworze,
w kościele złotą zasłonę porze.
Gęsty grób, kościom wróciwszy skórę,
wywiódł głów świętych poczet na górę,
który niejedno widziało oko,
kiedy chorągiew niosąc wysoko,
a próżne śmierci, nie bez obłowu,
obleł zaś ciało zwyciężca znowu.
Trzy tak godziny bawiły strachy,
gdzie jedno wstają budowne gmachy,
kędy i dzicy po wyspiech ludzie
wiek w rokitowej prowadzą budzie.
Co sprawca rzymskich widząc szeregów
odmianę dziwną nie wedle biegów,
niemniej na drzewie że umierając,
Pan wielkim głosem skonał wołając,
strwożony dziwnie, zaraz uwierzy
i język dalej tych słów nie dzierzy:
„Prawdziwie twierdzę, że to Syn Boży”
i z tym buławę strachem położy.
Drudzy też idąc gorzkie łzy piją,
a co raz pięścią w piersi się biją.
Znajomych niemniej półek na stronie
targa włos i proch sypie na skronie,
z pól galilejskich, swym groszem który
podejmując Go, szedł za Nim w góry.
A miedzy nimi ona napierw,
co opuściwszy cielesne ścierwy,
umyła Jego naświętsze stopy,
wyjąwszy źrzenic obadwa czopy.
Tam też i m atka stanęła w rzędzie,
którego bratem Pismo brzmi wszędzie,
i co Barsabę Józwa spłodziła,
i co Zebedzie syna powiła,
i inszych w smętnej gromadzie więc,
co nawidzili z Nim gród książęcy.
A że dzień wielki prawie na progu,
nie chcąc na Łysym trupów miec Rogu,
Żyd się do zamku znowu nie leni,
żeby mógł złamać więźniom goleni.
Niosą drabiny i drąg zaś twardy,
poprzedza żołnierz z kopiją hardy.
A skruszywszy kość łotra nagiego,
toż uczyniwszy i u drugiego,
zejdą się wszyscy pod krzyż rumiony,
gdzie wtóry Jadam wisiał uśpiony.
Co widząc, żołnierz skory żelazem
otworzył Mu bok święty zarazem
i ruszył zdroju, stąd oba pławy:
i krwie zbawiennej, i wody praw
niezwykłym wszystkich tam z podziwi
hojnym na ziemię płyną strumieniem.
A ten, co widział własnym to okiem,
podał złotego pióra wyrokiem,
żeby świat wiedział, że Pisma chciały,
by się w Nim kości nic nie łamały.
Niemniej i drugie, byśmy wierzyli,
że ujźrzą, komu w bok uderzyli.

Czytaj dalej: Lutnia Jana Kochanowskiego wielkiego poety polskiego - Kasper Miaskowski