Na progu ciemnej pieczary,
Pod strzechą dębów zieloną
Siadł Satyr z dziećmi i żoną,
A wszyscy głodni bez miary.
Nie pragnąc innych przysmaków
Spartański żur jedli żwawo,
Bo głód najlepszą przyprawą
Skromnej biesiady prostaków.
Wtem z głębi lasu się zjawia
Człek na wskroś deszczem zmoczony.
Rzekł Satyr: "Bądź pozdrowiony!"
I misę przed gościem stawia.
Przechodzień zasiadł z pośpiechem,
Lecz go zziębiła ulewa,
Więc najprzód dłonie rozgrzewa
Ciepłym ust swoich oddechem.
A potem pieszczoch nie lada,
Na łyżkę dymiącą dmucha.
Satyr spogląda i słucha:
"Co czynisz gościu, - powiada.
"Oddech polewkę mi studzi
I grzeje skostniałe dłonie."
"Więc opuść moje ustronie -
Rzekł Satyr - wróć między ludzi!
Strach mię przenika do głębi,
Żeś u mnie przyjął schronienie,
Precz z człekiem, którego tchnienie
Zarazem grzeje i ziębi!"