Gawiedź szydzi z jego nagich boków,
A on z zimna krwawe ślepie tuli,
W dziąsłach żuje kawałki cebuli,
Czuć go wódką na dwadzieścia kroków.
Codzień czeka u wałowych stoków,
Aż się nad nim kto z ludzi rozczuli,
Potem z szóstką pcha się, jak o kuli,
W szynk do takich, jak i on, zawłoków.
Tak mu żywot, Bóg wie, odkąd, schodzi...
A nie zawsze był ponoć batjarem:
I on niegdyś płonął boskim żarem...
Lecz nieszczęście skrada się bez stuku:
Myśl go straszna opadła, jak złodziéj,
Literatem być — na lwowskim bruku...