Opuściwszy piekło, Wergili i Dante wydostają się na wyspę, pośród której wznosi się góra czyśćcowa. Stojący na straży góry Katon z Utyki zezwala poetom na wędrówkę po czyśćcu.
Ku łagodniejszej fali wzdyma płótno
Łódź mego ducha i na cichsze morze
Wpływa, za sobą mając toń okrutną.
A ja o wtórnym z królestw śpiew ułożę,
Gdzie się duch ludzki z grzesznej myje pleśni,
Gotując stanąć na niebieskim dworze.
Lecz tutaj, martwa poezyjo, wskrześnij!
Słudze waszemu dodajcie natchnienia
Wy, Muzy Święte! Kalliope, wstań w pieśni,
Posil ją echem potężnego brzmienia,
Co to sroczymi ukarało pióry
Nędznych śpiewaczek niepokorne pienia.
Wschodnim szafirom podobne lazury,
Co się zebrały jak gdyby powłoka
Sfery miesięcznej na niebie bez chmury,
Radość mym myślom wróciły z wysoka,
Ledwie Mistrz z martwych stref mię wyprowadzi,
Ciężkich dla piersi i smutnych dla oka.
Piękny płaneta, co na miłość radzi,
Całą wschodową rozpogadzał ścianę,
Blask zwyciężając Ryb, swojej czeladzi.
Zwrócę się w prawo i okiem przystanę
U podbieguna; gwiazd tam ujrzę czworo
Po pierwszych ludziach późniejszym nieznane.
Niebiosa od nich — zda się —jasność biorą:
O ty północny widnokręgu wdowi,
Któremu nigdy te światła nie gorą!...
Potem wzrok zdejmę z niebieskich wezgłowi
I patrzę w stronę, kędy Niedźwiedzica
Zaszła, już memu niewidna wzrokowi.
Samotny starzec tam stał; jego lica
Dostojną były kraszone zasługą;
Cześć dlań poczułem jak syn dla rodzica.
Brodę sędziwą miał i bardzo długą,
Tej samej barwy co włosów pierścienie,
Która spływała w dół podwójną smugą.
Owego czworga gwiazd święte promienie
W twarz blaskiem takiej biły mu urody,
Że jaśniał niby słoneczne zjawienie.
„Kto wy jesteście, co ślepej skroś wody
Przed niepożytą uszliście męczarnią —
Rzekł, wiejąc pierzem swej czcigodnej brody. —
Kto wyprowadził was? Kto był latarnią
Rozchylającą bezdenne pomroki,
Którymi piekieł doliny się czarnią?
Czy to otchłanne skruszono wyroki
Lub z Nieba wolność potępieńcom dano
Na moich pieczar wdzierać się opoki?"
Tedy Wódz żywo ujął mą podaną
Dłoń, za czym mową i ręką, i ruchy
Brew mi ukorzył moją i kolano.
„Nie z mej go chęci wiodę między duchy;
Niebieska Pani — Wergiliusz odpowie —
Zszedłszy, kazała dodać mu otuchy.
Lecz skoro pragniesz poznać szczegółowie,
Kto my zacz i skąd przychodzim w tej porze,
Nie lza, jeno ci posłusznie wysłowię:
Ostatnie jemu nie zagasły zorze,
Ale, z płochości, kresu niedaleki
Prawie już wchodził na życia rozdroże.
Przeto podparłem chód jego kaleki,
A żadna droga w te nie wiodła kraje
Prócz onej jednej, przez ogniste steki.
Już potępieńcze przebrnęliśmy zgraje,
Za czym mu rzeszę innych mar ukażę,
Która pod twoją zwierzchnością się kaje.
Jak go tu wiodłem, prędko nie wyrażę;
Z wysokich dziedzin schodzi na mnie władza
Czyniąca, że z nim do ciebie się ważę.
Mile go przyjmij, bo-ć go tu sprowadza
Wolności żądza; jak się drogo ceni,
Wie ten, co za nią krew oddać się zgadza
I z dobrowolną śmiercią się nie leni,
W Utyce ziemskie rzucając zewłoki,
Co je dzień wielki kiedyś rozpromieni.
Nie starte dla nas odwieczne wyroki:
On jeszcze żyje, mnie Minos nie zmaga;
Przebywam w kręgu Marcji jasnookiej,
Co spojrzeniami — zda się — ciebie błaga,
Byś ją przygarnął na swe święte łono.
Niechże cię skłoni tych oczu powaga
Puścić nas w górę siedemkroć toczoną;
Pochwał na ciebie odniosę jej siła,
Jeśli pozwolisz, że cię tam wspomioną".
„Marcja mym oczom tak bywała miła —
Rzekł — póki ziemskie dzierżyło mię pęto,
Że wszelkich życzeń zawsze dostąpiła,
Lecz dziś, gdy mieszka za rzeką przeklętą,
Jej prośby wagę tracą skutkiem prawa
Działającego, odkąd nas rozjęto.
Skoro mu z niebios Pani tak łaskawa,
Jako powiadasz, prośba tu nie k'rzeczy;
Dość mi, że przez cię taki rozkaz dawa.
Idź przeto, a on niech się ubezpieczy
Paskiem z sitowia, wodą zmyj mu lice,
Niechaj zeń spłynie wszystek brud człowieczy.
Nie lza, by w jego zamglone źrenice
Patrzali święci tych dziedzin stróżowie,
Którzy przedrajskie obchodzą granice.
Tam gdzie najniższe miejsce na ostrowie,
Gdzie brzeg wysepki ciągłe fale piorą,
W miękkim namule wyrasta sitowie;
Roślina, liściem obrosła i korą,
Nie zdoła w grunt ów zapuścić korzeni,
Bo ją bijące fale wnet rozbiorą.
Po innej ścieżce wyjdziecie z zieleni
I poszukacie lżejszej w górę drogi,
Wciąż idąc torem słonecznych promieni".
To rzekłszy, zniknął, a jam wstał na nogi,
Bezmownie Wodza czepiając się boku
I oczy wznosząc doń, pielgrzym ubogi.
„Synu — tak zaczął — pilnuj mego kroku;
Zejdźmy z powrotem, kędy do podnóża
Równina spływa po pagórnym stoku".
Szare mgły ranne zwyciężała zorza,
Pędząc przed sobą, za czym już z daleka
Rozpoznawałem migotanie morza.
Szliśmy po puszczy, podobni do człeka,
Co nim ślad znajdzie ścieżki obłąkanej,
Rozumie ciągle, że go próżno czeka.
Gdyśmy przybyli, gdzie szron rosy ranej
Ze słońcem walczy, ale się nie trwoni,
W cieniu na czerstwym gruncie uchowany,
Mistrz mój łagodnie ku ziemi się skłoni
I rąk swych muszle zwilży na murawie.
Ja wiedząc, czego z lubych czekać dłoni,
Spłakane jemu jagody podstawię:
Więc twarz mi obmył i barwy pierwotne
Wrócił przyćmione w piekielnej kurzawie.
Stąd na wybrzeże wyszliśmy samotne,
Którego wody nie zaznały wiosła
Zdolnego szlaki odnaleźć powrotne.
Tu trzcinę, która za falą się niosła,
Jak starzec życzył, wiązał mi na ciele:
O cudo, gdzie szczknął, trawa wraz odrosła,
Nie uszczuplało się poddane ziele!