Boska komedia - Czyściec - Pieśń I

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Opu­ściw­szy pie­kło, We­rgi­li i Dan­te wy­do­sta­ją się na wy­spę, po­śród któ­rej wzno­si się góra czyść­co­wa. Sto­ją­cy na stra­ży góry Ka­ton z Uty­ki ze­zwa­la po­etom na wę­drów­kę po czyść­cu.



Ku ła­god­niej­szej fali wzdy­ma płót­no
Łódź mego du­cha i na cich­sze mo­rze
Wpły­wa, za sobą ma­jąc toń okrut­ną.

A ja o wtór­nym z kró­lestw śpiew uło­żę,
Gdzie się duch ludz­ki z grzesz­nej myje ple­śni,
Go­tu­jąc sta­nąć na nie­bie­skim dwo­rze.

Lecz tu­taj, mar­twa po­ezy­jo, wskrze­śnij!
Słu­dze wa­sze­mu do­daj­cie na­tchnie­nia
Wy, Muzy Świę­te! Kal­lio­pe, wstań w pie­śni,

Po­sil ją echem po­tęż­ne­go brzmie­nia,
Co to sro­czy­mi uka­ra­ło pió­ry
Nędz­nych śpie­wa­czek nie­po­kor­ne pie­nia.

Wschod­nim sza­fi­rom po­dob­ne la­zu­ry,
Co się ze­bra­ły jak gdy­by po­wło­ka
Sfe­ry mie­sięcz­nej na nie­bie bez chmu­ry,

Ra­dość mym my­ślom wró­ci­ły z wy­so­ka,
Le­d­wie Mistrz z mar­twych stref mię wy­pro­wa­dzi,
Cięż­kich dla pier­si i smut­nych dla oka.

Pięk­ny pła­ne­ta, co na mi­łość ra­dzi,
Całą wscho­do­wą roz­po­ga­dzał ścia­nę,
Blask zwy­cię­ża­jąc Ryb, swo­jej cze­la­dzi.

Zwró­cę się w pra­wo i okiem przy­sta­nę
U pod­bie­gu­na; gwiazd tam uj­rzę czwo­ro
Po pierw­szych lu­dziach póź­niej­szym nie­zna­ne.

Nie­bio­sa od nich — zda się —ja­sność bio­rą:
O ty pół­noc­ny wid­no­krę­gu wdo­wi,
Któ­re­mu ni­g­dy te świa­tła nie gorą!...

Po­tem wzrok zdej­mę z nie­bie­skich wez­gło­wi
I pa­trzę w stro­nę, kędy Niedź­wie­dzi­ca
Za­szła, już memu nie­wid­na wzro­ko­wi.

Sa­mot­ny sta­rzec tam stał; jego lica
Do­stoj­ną były kra­szo­ne za­słu­gą;
Cześć dlań po­czu­łem jak syn dla ro­dzi­ca.

Bro­dę sę­dzi­wą miał i bar­dzo dłu­gą,
Tej sa­mej bar­wy co wło­sów pier­ście­nie,
Któ­ra spły­wa­ła w dół po­dwój­ną smu­gą.

Owe­go czwor­ga gwiazd świę­te pro­mie­nie
W twarz bla­skiem ta­kiej biły mu uro­dy,
Że ja­śniał niby sło­necz­ne zja­wie­nie.

„Kto wy je­ste­ście, co śle­pej skroś wody
Przed nie­po­ży­tą uszli­ście mę­czar­nią —
Rzekł, wie­jąc pie­rzem swej czci­god­nej bro­dy. —

Kto wy­pro­wa­dził was? Kto był la­tar­nią
Roz­chy­la­ją­cą bez­den­ne po­mro­ki,
Któ­ry­mi pie­kieł do­li­ny się czar­nią?

Czy to ot­chłan­ne skru­szo­no wy­ro­ki
Lub z Nie­ba wol­ność po­tę­pień­com dano
Na mo­ich pie­czar wdzie­rać się opo­ki?"

Tedy Wódz żywo ujął mą po­da­ną
Dłoń, za czym mową i ręką, i ru­chy
Brew mi uko­rzył moją i ko­la­no.

„Nie z mej go chę­ci wio­dę mię­dzy du­chy;
Nie­bie­ska Pani — We­rgi­liusz od­po­wie —
Zszedł­szy, ka­za­ła do­dać mu otu­chy.

Lecz sko­ro pra­gniesz po­znać szcze­gó­ło­wie,
Kto my zacz i skąd przy­cho­dzim w tej po­rze,
Nie lza, jeno ci po­słusz­nie wy­sło­wię:

Ostat­nie jemu nie za­ga­sły zo­rze,
Ale, z pło­cho­ści, kre­su nie­da­le­ki
Pra­wie już wcho­dził na ży­cia roz­dro­że.

Prze­to pod­par­łem chód jego ka­le­ki,
A żad­na dro­ga w te nie wio­dła kra­je
Prócz onej jed­nej, przez ogni­ste ste­ki.

Już po­tę­pień­cze prze­brnę­li­śmy zgra­je,
Za czym mu rze­szę in­nych mar uka­żę,
Któ­ra pod two­ją zwierzch­no­ścią się kaje.

Jak go tu wio­dłem, pręd­ko nie wy­ra­żę;
Z wy­so­kich dzie­dzin scho­dzi na mnie wła­dza
Czy­nią­ca, że z nim do cie­bie się ważę.

Mile go przyj­mij, bo-ć go tu spro­wa­dza
Wol­no­ści żą­dza; jak się dro­go ceni,
Wie ten, co za nią krew od­dać się zga­dza

I z do­bro­wol­ną śmier­cią się nie leni,
W Uty­ce ziem­skie rzu­ca­jąc ze­wło­ki,
Co je dzień wiel­ki kie­dyś roz­pro­mie­ni.

Nie star­te dla nas od­wiecz­ne wy­ro­ki:
On jesz­cze żyje, mnie Mi­nos nie zma­ga;
Prze­by­wam w krę­gu Mar­cji ja­sno­okiej,

Co spoj­rze­nia­mi — zda się — cie­bie bła­ga,
Byś ją przy­gar­nął na swe świę­te łono.
Niech­że cię skło­ni tych oczu po­wa­ga

Pu­ścić nas w górę sie­dem­kroć to­czo­ną;
Po­chwał na cie­bie od­nio­sę jej siła,
Je­śli po­zwo­lisz, że cię tam wspo­mio­ną".

„Mar­cja mym oczom tak by­wa­ła miła —
Rzekł — póki ziem­skie dzier­ży­ło mię pęto,
Że wszel­kich ży­czeń za­wsze do­stą­pi­ła,

Lecz dziś, gdy miesz­ka za rze­ką prze­klę­tą,
Jej proś­by wagę tra­cą skut­kiem pra­wa
Dzia­ła­ją­ce­go, od­kąd nas roz­ję­to.

Sko­ro mu z nie­bios Pani tak ła­ska­wa,
Jako po­wia­dasz, proś­ba tu nie k'rze­czy;
Dość mi, że przez cię taki roz­kaz dawa.

Idź prze­to, a on niech się ubez­pie­czy
Pa­skiem z si­to­wia, wodą zmyj mu lice,
Nie­chaj zeń spły­nie wszy­stek brud czło­wie­czy.

Nie lza, by w jego za­mglo­ne źre­ni­ce
Pa­trza­li świę­ci tych dzie­dzin stró­żo­wie,
Któ­rzy przed­raj­skie ob­cho­dzą gra­ni­ce.

Tam gdzie naj­niż­sze miej­sce na ostro­wie,
Gdzie brzeg wy­sep­ki cią­głe fale pio­rą,
W mięk­kim na­mu­le wy­ra­sta si­to­wie;

Ro­śli­na, li­ściem ob­ro­sła i korą,
Nie zdo­ła w grunt ów za­pu­ścić ko­rze­ni,
Bo ją bi­ją­ce fale wnet roz­bio­rą.

Po in­nej ścież­ce wyj­dzie­cie z zie­le­ni
I po­szu­ka­cie lżej­szej w górę dro­gi,
Wciąż idąc to­rem sło­necz­nych pro­mie­ni".

To rze­kł­szy, znik­nął, a jam wstał na nogi,
Bez­mow­nie Wo­dza cze­pia­jąc się boku
I oczy wzno­sząc doń, piel­grzym ubo­gi.

„Synu — tak za­czął — pil­nuj mego kro­ku;
Zejdź­my z po­wro­tem, kędy do pod­nó­ża
Rów­ni­na spły­wa po pa­gór­nym sto­ku".

Sza­re mgły ran­ne zwy­cię­ża­ła zo­rza,
Pę­dząc przed sobą, za czym już z da­le­ka
Roz­po­zna­wa­łem mi­go­ta­nie mo­rza.

Szli­śmy po pusz­czy, po­dob­ni do człe­ka,
Co nim ślad znaj­dzie ścież­ki obłą­ka­nej,
Ro­zu­mie cią­gle, że go próż­no cze­ka.

Gdy­śmy przy­by­li, gdzie szron rosy ra­nej
Ze słoń­cem wal­czy, ale się nie trwo­ni,
W cie­niu na czer­stwym grun­cie ucho­wa­ny,

Mistrz mój ła­god­nie ku zie­mi się skło­ni
I rąk swych musz­le zwil­ży na mu­ra­wie.
Ja wie­dząc, cze­go z lu­bych cze­kać dło­ni,

Spła­ka­ne jemu ja­go­dy pod­sta­wię:
Więc twarz mi ob­mył i bar­wy pier­wot­ne
Wró­cił przy­ćmio­ne w pie­kiel­nej ku­rza­wie.

Stąd na wy­brze­że wy­szli­śmy sa­mot­ne,
Któ­re­go wody nie za­zna­ły wio­sła
Zdol­ne­go szla­ki od­na­leźć po­wrot­ne.

Tu trzci­nę, któ­ra za falą się nio­sła,
Jak sta­rzec ży­czył, wią­zał mi na cie­le:
O cudo, gdzie szczk­nął, tra­wa wraz od­ro­sła,

Nie uszczu­pla­ło się pod­da­ne zie­le!

Czy­taj da­lej: 36. Boska komedia - Czyściec - Pieśń II – Dante Alighieri