W skwarne białe południe złotych dni upalnych,
Gdy suchy piach asfaltów stopy moje mazał,
Na rogu najludniejszej, spiętrzonej ulicy
Połknęła mnie tropikalna oaza
"Handel towarów kolonialnych".
Purpurowy eunuch w fartuchu subiekta
Odważa w grubych rękach pachnący cynamon.
Orzechy, wyłażące z skorup jak ostrygi,
Długie pudła daktyli jak lepkie insekta
I figi, słodkie prasowane figi!
Dlaczego mi nie kupisz ich już nigdy, mamo?
O wonne lasy kawy, lasy bez zieleni!
Czarne plantacje pieprzu, ustawione w workach!
Jak to dobrze, że wszyscy jesteśmy szaleni
I jutro się spotkamy na mitingu w tworkach!
Smukłoudo brunetko, przeźroczysta w talii,
Do ramienia kochanka przytulona czule,
Bardziej mi jesteś goła w swoich taftach libelule
Niż nagie Papuanki północnej Australii.
Po coście się schowali w domku swego ronda,
Ledwie ozory żaru rozorały lazur?
Wisi nad wami w górze i z nieba spogląda
Krwawe sapiące słońce, wielkie jak parasol/
Od skwaru się zajęły rozgrzane chodniki
I powietrze jest pełne drobnej złotej sadzy...
Jutro, o siódmej z rana
Zagłuszą turkot nasze tryumfalne krzyki:
Wybiegniemy na ulice zupełnie nadzy
W białych oślepiających turbanach.