Lipcowego południa polne zamyślenie:
Powietrze szafirowe, drgające spiekotą,
Na polach żółciejące bujnych zbóż kiścienie
I łubinów rozkwitłych gorejące złoto.
Od różowych koniczyn wiatry idą słodkie,
W pszczelnych migotach brzęczą białe pasy gryki,
Słania się łanem szumnym kłosie żyta wiotkie
Wśród bezustannej, dzwonnej, świerszczowej muzyki.
Zda się jakieś, słoneczne, płomieniste święto
Twórczem weselem ziemię kwitnącą okala.
Barwne przydroża dyszą tymianem i miętą,
Po łąkach traw nagrzanych przelewa się fala.
A tam wysoko nad kwitnącą ziemią
Białe ruiny cicho w słońcu drzemią,
I niby żagle śnieżne i tęskniące
Świecą, wieczyście zapatrzone w słońce.
Odwieczny klasztor, co się wali w gruz:
Cele na błękit ruiną rozwarte;
Widma, wdrzewione w pnie płaczących brzóz,
Nad mogiłami odprawują wartę...
I cicha wielkość przeminionych dni
Na rudych szczyrach i dziewannach śni,
I głowy świętych stroi kurzów tęczą
W chórze, gdzie echa jak organy jęczą.
Pośród zwalonych, długich korytarzy,
Gdzie się sznur mniszek w cieniu murów snuł
Jak fresk tajemny zaświatowych twarzy,
Dziś buja gęstwa naniesionych ziół.
Śród popękanych, sypiących się głazów,
Syczących pieśnią modlitewnych ech,
Płynie upojny, południowy dech
Piołunów gorzkich, tymianu i ślazów.
A słońce z góry jak monstrancya złota
W zbitych witrażach tęczami migota.