Najbardziej z moich pieśni kocham owe ciemne
Melodie, które we śnie słyszę jak tajemne
Jakieś fale poza mgłą daleką szumiące
I mnie samemu nigdy niepojęte; drżące,
Jak struna jakąś lekką dłonią potrącona...
Kocham je, chociaż żadna nie wyjdzie złocona
Misterną szatą rymów na ten świat widomy!
Urodzone w bezdennej głębi nieświadomej,
Kwiaty niedotykalne mej duszy roślinnej
Żyją krócej niż jętki; jakoby Erynny
Są im słońca promienie; zamknięta powieka
Żywi je, że śpiewają jak fala daleka —
Ale gdy świt w nie rzuci swoje groty wczesne —
Bezcielesne widziadła w bardziej bezcielesne
Przechodzą — i na wieki, na wieki już giną —
I nigdy w rzeczywistość choćby snów nie spłyną...
Ich piękność — to Milczenie, co w świętość ubiera
Słowa, w które uderza Głos niby siekiera!
Lecz one żyją we mnie jako utajona
Potęga zaświatowa, czysta, wypieszczona.
I nieraz też na jawie szepczą mi do ucha
Jakieś dźwięki z nieznanych toni mego ducha,
Jakieś słowa czarownym głosem wymawiane,
Lecz niepojęte, jakby słyszane przez ścianę —
Jakieś proroctwa ciemne, jakieś wróżby złudne,
Jakieś przeczucia dziwne, ciche, słodkie, cudne!
Lecz one moje życie mimo woli wiodą,
One są mej istoty krwią, mlekiem i wodą. —
I nieraz z ich pobudki walczę, śpiewam, płaczę —
I nie wiem skąd uśmiechy i skąd mam rozpacze!
Tak kwiat, gdzie się niedawno pieściły motyle,
Choć ulecą — on jeszcze kołysze się chwilę,
A nikt się nie domyśla, dlaczego...