Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Pozbyłem się książek, zdjęć i listów,

tych które były żywymi objawami 

mej dawnej, zdać by się mogło wtedy, nieuleczalnej i śmiertelnej choroby 

tak ciała tonącego w bezdni 

nieludzkiego upodlenia 

jak i duszy zapadłej w mrokach obłędu 

tej szatańskiej siły 

jaką szaleńcy w niej ostali, 

nazywają prawdziwą miłością.

Teraz po latach, wreszcie byłem wolny 

od wierutnych bredni.

A przynajmniej tak myślałem.

I takie dowody dawało mi życie 

zdala od ludzi, ich świata 

i szalonych wyobrażeń 

opartych na uczuciach i marzeniach.

 

 

Jednakowoż

muszę z przykrością stwierdzić,

że życie jednostki

społecznie wykluczonej 

jest dość monotonne i zaplątane 

w ciągłość i chroniczną punktualność 

rytuałów dnia codziennego.

Jest to ta smutna prawda, 

gdy możemy w zasadzie robić 

to na co mamy tylko ochotę

a w istocie nie mamy sił 

i sprawczości członków 

oraz lotności umysłu

by robić coś więcej 

ponad przetrwanie

do zbawczego wieczora 

i niespokojnego,

rwanego koszmarami snu.

 

 

I tak wygląda dzień.

Mija on na posągowym wręcz trwaniu 

na fotelu niczym cokole pomnika.

W odmętach

tej osobliwie indywidualnej 

i zakorzenionej w sercu rozpaczy.

Czasami patrzę godzinami

w biel kartek,

z zawieszoną stalówką pióra nad nimi.

Niczym wahadło, 

porusza się ona od lewa do prawa,

cal wręcz od zbrukania kajetu, 

czarną posoką atramentu.

Kartki wrzeszczą okrutnie, 

smagane ostrością pióra.

Jak skazaniec z nagą piersią,

rozpięty na stole kaźni.

A pióro-wahadło rozcina jego żywot,

tylko po to

by pokazać sprawczość i prawdę,

jedynej prawdy - śmierci.

Najgorsze są noce.

Gdy nie śpię po kilka z nich pod rząd

a trwam niczym na posterunku.

Pijany z tęsknoty i żalu.

Wędruje po znajomych 

acz w świetle księżyca 

zupełnie obcych korytarzach.

Patrzę na ściany

i zawisłe na nich skarby.

Obrazy, portrety, trofea i broń.

 

 

Był taki czas, 

gdzie chciałem się porywać 

z szablą na słońce.

W imię miłości, godności i praw 

niby mi przeznaczonych.

Głupcem byłem wierutnym za młodu.

Ach są i pistolety.

Pożyczone wieki temu od przyjaciela.

W celu

tak błazeńsko prześmiewczym teraz,

w celu odebrania sobie życia 

w imię miłości do panny, 

która nawet nie wiem 

gdzie teraz przebywa 

ani co u niej słychać 

bo rozmawiałem z nią

ledwie kilkakrotnie.

Ale kochałem wtedy po grób.

A teraz kocham ciszę jak w grobie.

 

 

Czasami światło księżyca 

prowadzi mnie do angielskiego ogrodu 

na froncie posiadłości.

a czasem nawet dalej, 

hen do mostku nad strumieniem 

i sadu wiśniowego 

w tym roku rozkwitłego 

najpiękniejszym kwieciem, 

wyjątkowo wcześnie.

Lata temu, w najstarszej jego części 

była postawiona jesionowa, zgrabna ławeczka z czarnymi okuciami.

Teraz nie ma po niej nawet śladu.

Jest tylko

najstarsza w całym sadzie wiśnia,

która wciąż kwitnie i owocuje.

Jakby na przekór i złość temu 

co zdążyło już dawno 

umrzeć, zgnić i przeminąć 

a co narodziło się

u podnóża jej korzeni i pnia.

To tu pierwszy raz byłem tylko ja i ona.

 

 

Był maj. 

Miłość w powietrzu. 

Mój wiersz dla niej.

I jej niewinność.

Niezdecydowanie.

Wtedy to jedyny raz 

odważyłem się

uchwycić jej uświęconą dłoń 

i na kolanach błagać.

Wtedy uciekła,

niewzruszona moimi łzami.

Straciłem ją na wieki. Już na zawsze.

Pamiętam siedziałem tam

aż do zmroku.

A potem sięgnąłem

do wewnętrznej kieszeni

czarnej marynarki 

i wyciągnąłem małe zawiniątko,

pudełeczko na biżuterię.

Pierścionek zaręczynowy,

dowód mojego oddania i miłości.

Żółte złoto

z naprawdę dużym diamentem.

Cena i wartość nie grały roli.

Dostawała ode mnie kunsztowniejsze 

i droższe podarki.

Jej braciom również

nie skąpiłem grosza

a jej rodziciel

awansował znacznie społecznie,

dzięki moim 

szerokim kontaktom i wstawiennictwu.

 

 

Tylko po to by koniec końców 

ośmieszyć me oświadczyny

i wydać pierworodną i jedyną córkę 

za bądź co bądź majętnego 

ale jednak chłopa.

Skończyły się

konszachty ze mną i przyjaźń.

A jedyna sprawiedliwość w tym, że sam roztrwonił majątek i stanowiska.

A ja opływałem w luksus

na jego oczach.

A pierścionek zapytacie.

Zakopałem go w korzeniach tej wiśni

i do dziś dnia tam spoczywa.

Uświadomiłem sobie, że jest on jedynym trwałym jeszcze symbolem dawnego mnie.

Więc przyszedł ten dzień,

że musiałem zniszczyć i jego.

By nigdy już nie korciło mnie bym mógł 

podarować go innej kobiecie 

lub co gorsza 

by trwał tam w dole jak drzazga, 

jątrząc me niespokojne

i chwiejne myśli.

Ziemia była przyjemnie zimna i mokra 

gdy zagłębiłem w niej palce.

Nie mógł być głęboko a ja chciałem 

odkopać go jak najszybciej…

 

Na tyłach sklepiku mojego przyjaciela,

był maleńki, lekko zagracony pokoik,

wyłożony dębową mozaiką 

i pomalowany w barwach 

letniego nieboskłonu. 

Szczerbaty już na rogach stolik 

o lekko odklejonym blacie, 

poplamiony resztkami świec czy jadła, 

służył nam teraz jako stół do pokera 

i stolik kawowy dla srebrnego serwisu.

Graliśmy jak prawdziwi zawodowcy, 

z rzadka jedynie odrywając wzrok 

ku filiżankom lub kartom 

a skupiając go jedynie 

na swych lekko spoconych 

i zmarszczonych obliczach.

 

 

Przegrywałem okrutnie 

i choć stawki nie były duże 

to jednak portfel stawał się 

coraz chudszy w mojej kieszeni.

I choć zawsze graliśmy dla zabawy 

mimo stawek za prawdziwe pieniądze,

to dziś było mi nie do śmiechu.

Wreszcie gdy znów postawiłem

na przegraną trójkę asów,

pojawiło się w drzwiach

chwilowe wybawienie

w postaci dorosłej już prawie panny, 

córki mego druha.

Patrząc na to jak jej ojciec 

ściąga banknoty ze stołu i chowa do kieszeni, obrzuciła mnie chłodnym 

acz dość współczującym spojrzeniem.

 

 

Ojciec ogra dziś pana do cna.

Przegra pan nawet pierścionek 

a chciał go pan przecież sprzedać.

Wyjąłem go na blat.

I każde z nas zatrzymało na nim wzrok.

Przez te piętnaście lat nie stracił nic

ze swego blasku i urody wykonania.

Był tak samo piękny 

jak kobieta dla której go zamówiłem 

i dla której powstał.

Takie błahostki jak on 

nie mają dla mnie 

żadnej wartości moja droga,

dlatego chcę się go pozbyć… 

ile za niego dasz przyjacielu?

 

 

Jak dla Ciebie to dziesięć tysięcy.

Jego córka stanowczo zaprotestowała.

Ależ ojcze,

to pierścionek zaręczynowy,

symbol uczucia, miłości i oddania.

Symbol szczęśliwego pożycia

i związku.

Czy pana wybranka umarła, 

że sprzedaje Pan go tak po prostu?

Żyję moja droga i ma się jak najlepiej.

Ma męża i dwoje 

wspaniałych zapewne dzieci.

A pan…

 

 

Nie dałem jej skończyć.

To ja umarłem

i już nigdy się nie odrodzę.

Jesteś zbyt młoda by to zrozumieć.

To nie symbol miłości a klęski.

A ja chce żyć

bez wspomnień i przyszłości.

Chcę tylko żyć.

Nie wracać do przeszłości.

Mnie czeka już tylko jedno wesele 

moje dziecko.

Gdy śmierć mnie w tany porwie,

na parkiet swego wesela.

Tak więc mógłbym

zachować pierścionek

i wręczyć go pani szczególnej.

Tej która zbawi mnie 

pewnego dnia

od ciężaru największego.

Mojego przegranego życia.

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...